piątek, 28 marca 2014

Suknia była różowa, czyli magnetyzm Borejków


"Kwiat kalafiora" zasługuje na szczególny wstęp. A zasługuje dlatego, że we wczesnej młodości, w okresie, kiedy czytałam Jeżycjadę po raz pierwszy (i drugi i trzeci ...) traktowałam tę część jakoś po macoszemu, trochę jak przerywnik między cudowną "Kłamczuchą", a moją ulubioną "Idą sierpniową".
Dodając do tego jeszcze fakt, że pierwsze zdanie tej książki brzmi: "Suknia była różowa.", a ja organicznie i od zawsze serdecznie nie cierpię tego koloru w żadnym wydaniu ("Mamo, ale przecież MUSISZ lubić kolor różowy, bo jesteś dziewczyną, a wszystkie dziewczyny lubią kolor różowy":-)) to zdecydowanie łatwiej mi zrozumieć dlaczego wraz z moją przyjaciółką z dzieciństwa przyjęłyśmy to zdanie do naszego repertuaru wyrażeń typu constans. Oznaczało ono coś, co lubić powinnyśmy, ale co nie za bardzo nam odpowiada i do dnia dzisiejszego, kiedy tylko mamy okazję spotkać się i porozmawiać o książkach nadal obie pamiętamy, w jakich sytuacjach używałyśmy tego właśnie zwrotu. Wystarczyło na pytanie o opinię czegoś nadmienić: "Suknia była różowa" i wszystko było jasne. Niby fajne i ciekawe, ale to przecież tylko róż ...








Dzisiaj, wracając do Jeżycjady po raz kolejny, postrzegam tę książkę zupełnie inaczej niż wtedy. Lepiej. Cieplej. Mądrzej. Nie bez znaczenia oczywiście jest fakt, że to właśnie w niej po raz pierwszy zasiadamy do stołu w magicznej, ciepłej i jakże rodzinnej borejkowskiej kuchni, to w niej właśnie zaznajamiamy się z czterema sympatycznymi siostrami, z których każda to ciekawy przypadek ludzkiej osobowości, to w niej wreszcie poruszone zostają tematy ważne i trudne, takie jak wartościowa przyjaźń czy zagadnienie dobra i zła oraz mocy każdego z tych pojęć i postaw.

Przenieśmy się zatem znów do Poznania i dajmy uwieść się magii słowa Małgorzaty Musierowicz i jej wspaniałym bohaterom.

Akcja "Kwiatu kalafiora" zaczyna się pewnego grudniowego dnia, który jest jednocześnie ostatnim dniem roku. Dookoła trwają przygotowania do zabawy sylwestrowej, a tymczasem w jednym z mieszkań w kamienicy przy ulicy Roosevelta Gabrysia Borejko, najstarsza z sióstr, dokonuje w myśli przeglądu swojej garderoby zastanawiając się, czy wybrać się na prywatkę do kuzynki Joanny. W sukurs przychodzi jej zawsze niezawodna mama, która wykorzystując swoje umiejętności krawieckie próbuje przeobrazić swą najstarszą córkę w Romantycznego Motyla.
Romantyczny Motyl udaje się zatem na prywatkę, na której to czytelnik spotka sporo dobrych znajomych z poprzednich części Jeżycjady, między innymi Anielkę, Robrojka, Pawełka i Danusię. Przyjęcie będzie toczyło się swoim torem; gospodyni będzie serwowała potrawy będące wynikiem jej pierwszych kulinarnych zmagań; goście będą tańczyli walca (czy teraz ktoś jeszcze tańczy walca na imprezach domowych? Jestem pewna, że nie ...), gdy nagle w ten błogi nastrój wedrze się ostry dzwonek telefonu. Telefonu, który sprawi, że Gabrysia Borejko będzie zmuszona wyrwać się z objęć gwiazdy koszykówki i popędzić do domu gnana niepokojem.
Rok 1978 zaczyna się dla rodziny Borejków nietypowo i burzliwie i jego pierwszy miesiąc upłynie w atmosferze zgoła innej niż dotychczasowa.

Nie zdradzę, co będzie dalej, chociaż zdaję sobie sprawę, że wśród czytelników mojego bloga pewnie ze świecą trzeba by szukać kogoś, kto "Kwiatu kalafiora" nie czytał.

Co w tej powieści jest dla mnie najcenniejsze?

Po pierwsze - atmosfera domu Borejków, tata filolog toczący filozoficzne dysputy z wszystkimi członkami rodziny, wtrącający często do swoich wypowiedzi łacińskie sentencje, mądra i kochająca mama Borejko oraz cztery małe i większe indywidualności, jakimi bez wątpienia są Gabrysia, Ida, Natalia i Patrycja. W tym domu chce się bywać jak najczęściej, chce się siadać do stołu, pić herbatę i chłonąć tę atmosferę, to ciepło i życzliwość płynące z każdego kąta mieszkania i od każdej osoby. Nastrój tego mieszkania i tej rodziny oczaruje zapewne każdego czytelnika i przyciągać go będzie jak magnes.
Po drugie - ważne tematy, o których wspomniałam wcześniej. Zwykła ludzka pomoc, która jest początkiem długoletniej przyjaźni; pierwsze uczucia wśród nastolatków oraz wiara w pokłady dobra tkwiące w każdym człowieku.
Po trzecie - ciekawy wątek z sąsiadką Szczepańską, która jest typowym przykładem samotnej osoby i jako taka szczególnie zasługuje na pochylenie się nad jej losem i jej zachowaniem.
Po czwarte, jak zawsze u Musierowicz - humor najwyższych lotów ("Mamo, dlaczego ryczysz ze śmiechu nad książką?" A jak tu nie wybuchać śmiechem czytając donos na grupę ESD? Jak być poważnym śledząc przebieg zebrań przy Roosevelta?) oraz cudowne odmalowanie rzeczywistości późnych lat siedemdziesiątych XX wieku, które bez żadnego wysiłku pozwala na pogrążenie się w nostalgii i wspomnieniach za tamtymi, jakże innymi czasami.

Pani Małgorzato, może jednak polubię ten kolor różowy ...?


niedziela, 16 marca 2014

Kradzież doskonała, czyli Kustosz na łowach


Dzięki koledze z forum http://www.pansamochodzik.ok1.pl/ , który jednocześnie jest autorem świetnego bloga http://ksiazkiprzygodowe.blogspot.com/ (polecam!) przeczytałam dość nietypową, ale jakże ciekawą książkę:








Przede wszystkim muszę pogratulować autorowi pomysłu - czegoś takiego jeszcze nie czytałam i już choćby za to należy się Mirosławowi Salskiemu owacja na stojąco.

Ale na razie usiądźmy i przyjrzyjmy się tej oryginalnej powieści bliżej.

Bohaterem "Muzeum falsyfikatów" jest Stanisław Zaczyk, który mimo zbieżności imienia i nazwiska z pewnym bardzo znanym aktorem, nie zdaje egzaminów do łódzkiej Filmówki, co uważa za niesprawiedliwość losu i przeszkodę do zrealizowania swojego największego marzenia: posiadania własnej restauracji, która swoim szykiem i renomą przyciągałaby znanych aktorów, aktorki i inne wspaniałości wielkiego świata.

Ale, jak przecież wiemy, marzenia często spełniają się w zupełnie innym czasie, niż byśmy chcieli i w zupełnie innych okolicznościach. Czasem na takie spełnione marzenie trzeba po prostu cierpliwie poczekać. Tak też będzie tutaj.
Bohater (który jeszcze nie wie, że jego marzenie spełni się w dalszej przyszłości dzięki pewnemu zbiegowi wydarzeń) aby uniknąć powołania w kamasze, rozpoczyna na razie naukę w zupełnie innej branży, mianowicie w branży ... przetwórstwa mięsnego.

Oczywiście czytelnik wie, że ten rozdział życia jest zaledwie nic nie znaczącym epizodem.
Znaczące jest to, że na skutek kilku znamiennych i zarazem dziwnych zdarzeń (jak choćby spotkanie z pewnym antykwariuszem, czy nieudany występ w amatorskim teatrze), nasz bohater zainteresuje się sztuką. I to sztuką przez duże "S".

Wtedy to właśnie zacznie się jego długoletnia "kariera" jako jednego z najlepszych złodziei dzieł sztuki w Polsce, którą to karierę rozpocznie spontanicznym młodzieńczym aktem mającym na celu popisanie się i zrobienie wrażenia na ukochanej dziewczynie, a zakończy ...

No właśnie - jak ją zakończy?

Tego, oczywiście, zdradzić nie mogę, ale mogę zachęcić Was do przeczytania "Muzeum falsyfikatów".

Otóż powieść ta na pewno spodoba się wszystkim miłośnikom dzieł sztuki i ich losów, historii malarstwa oraz historii słynnych fałszerzy. Książka obfituje bowiem w liczne ciekawe wykłady na te tematy. Czuje się i docenia ogromną wiedzę autora na temat historii dzieł sztuki i lekkie pióro w historii tej przekazywaniu.
Poprzez karty powieści przewijają się słynni malarze i ich dzieła, nie mniej słynni fałszerze oraz afery kryminalne związane z ogromnym popytem na unikatowe i jakże przecież cenne dzieła.
Bohater podczas podróży do Paryża, podziwiając słynną Mona Lisę snuje opowieść o losach tego, najsłynniejszego na świecie obrazu. Przypomina sobie oraz czytelnikom znaną wszystkim zuchwałą kradzież tego dzieła z Luwru w roku 1911 i jego przypadkowe odnalezienie. Czy jednak w Luwrze z powrotem zawisł oryginał? Czy tysiące ludzi oglądających codziennie Mona Lisę i dumających nad jej tajemniczym uśmiechem, podziwia dzieło Leonrada da Vinci, czy też genialnie wykonaną kopię?

Cóż mogę dodać?
Miłośnikom przygód Pana Samochodzika spodoba się niewątpliwie wątek dotyczący słynnego obrazu Świętego Mateusza pędzla Caravaggia, - tak przecież barwnie opisanego niegdyś przez Zbigniewa Nienackiego w szóstej części przygód Pana Tomasza "Pan Samochodzik i Fantomas".
Obraz ten będzie miał również duży wpływ na los bohatera "Muzeum falsyfikatów".

Moją uwagę przyciągnęły jeszcze dwie ciekawostki.
Pierwszą z nich jest ciekawy wątek tak lubianego i często oglądanego przeze mnie teleturnieju "Wielka gra" (jaka szkoda, że zniknął z anteny i został zastąpiony przez te wszystkie nijakie i nudne tańczące, śpiewające i wywijające piruety na lodzie gwiazdy i gwiazdki), w którym to nasz bohater bierze dwukrotnie udział.

Drugą natomiast jest wyrażenie znalezione w książce: "Powróćmy do naszych baranów". Jako romanistka znam oczywiście to wyrażenie (które jest jednym z moich ulubionych, wywołującym nieustannie uśmiech na mojej twarzy i które po francusku brzmi: "Revenons à nos moutons"), jak również genezę jego powstania (bardzo zabawną zresztą), ale przyznam szczerze, że nigdy nie słyszałam, aby jego dosłowne tłumaczenie, czyli tak zwana "kalka" było używane z języku polskim. Spotkałam się z nim w naszej literaturze po raz pierwszy.

"Muzeum falsyfikatów" uważam za bardzo udaną powieść, choć nie ukrywam, że sama końcówka i rozwiązanie akcji nieco mnie rozczarowały i nie do końca przekonały.

No i niestety łyżka dziegciu, nie dla autora co prawda, ale dla wydawnictwa: w tekście jest sporo błędów, które chwilami naprawdę psują przyjemność czytania i rozkoszowania się często niesamowitymi i dziwnymi losami najpiekniejszych arcydzieł światowej sztuki.

Co zyskało nazwę "Muzeum faksyfikatów"?
Czym są "krakowskie trojaczki"?
Kto nadał bohaterowi pseudonim "Kustosz"?
I jak potoczą się losy tego miłośnika sztuki, który wyspecjalizował się w ich kradzieży?

Na te wszystkie pytania odpowie Wam lektura powieści Mirosława Salskiego - polecam gorąco, bo naprawdę jest tego warta.

niedziela, 9 marca 2014

Forma i treść - duet doskonały?


Dzisiaj będzie, jak w temacie, o formie i treści. Razem bądź osobno. W kontekście książek oczywiście.
Bez dwóch zdań, ważniejsza w literturze jest treść - to ona przemawia do czytelnika, ona jest wyznacznikiem wartości, znaczenia i jakości. Ona porywa nas w nieznane, pozwala odkryć dalekie lądy, odległe lub przyszłe czasy, roztacza przed nami uroki przygody i pomaga uwierzyć w realizację marzeń.

Tak - treść książki jest zdecydowanie najważniejsza.
Jednakże dla mnie, o czym już kiedyś pisałam, ciekawe, piękne lub oryginalne wydanie, magiczna okładka i tajemnica widoczna jeszcze przed zagłębieniem się w lekturze są tak zwaną wartością dodaną.

Lubię, jak książka jest pięknie wydana, kiedy widzi się tę dbałość o detale, kiedy okładka zapowiada wspaniałą ucztę i nie ukrywam, że nie raz zdarzyło mi się kupić książkę z powodu wydania, które trafiło w mój gust estetyczny.

Oczywiście ideałem jest duet wartościowej treści i pięknej formy.
Mam w swojej biblioteczce mnóstwo pięknie wydanych książek, których treść współgra z urokiem okładki i tworzy z nią perfekcyjną całość.
Takimi książkami są chociażby: "Dwa brzegi ponad tęczą" (Ewa Pisula-Dąbrowska) - cudowna książka o urokliwym Kazimierzu, do której kupna przekonała mnie ostatecznie (i dobrze!) właśnie piękna okładka; "Podróż do miasta świateł" (Małgorzata Gutowska-Adamczyk), czy też opisane wcześniej przeze mnie "Ostatnie rozdanie" (Wiesław Myśliwski).

Ale przecież czasem literatura (lub wydawnictwo) sprawia czytelnikom niespodzianki i płata figle - te miłe i te mniej miłe.
I mnie w tym tygodniu takie dwie niespodzianki spotkały - po jednej z każdego gatunku.

Otóż w tym tygodniu miałam okazję przeczytać dwie książki, które całkowicie wymknęły się mojemu idealnemu schematowi zgodnej symbiozy formy i treści.
Jedna z nich urzekła mnie swoją okładką, natomiast jej treść mocno rozczarowała i nie wywarła na mnie ani w połowie takiego uroku, jak sposób jej wydania.
Druga natomiast - odwrotnie. Wydanie raczej niezachęcające, ośmielę się powiedzieć, że wręcz lekko tandetne i mało gustowne (mówię oczywiście o swoich kryteriach estetyki), ale z jakże niespodziewanie ważną i smakowicie podaną treścią.

Zacznijmy od pierwszej z nich:







"Zbrodnia w błękicie" to debiut literacki Katarzyny Kwiatkowskiej.
Jest to kryminał w klimacie retro i w takim też klimacie książka została wydana - jej kartki są w kolorze lekko brązowym, czy może bardziej ecru, a ich papier chropowaty. Sama okładka - przepiękna, tajemnicza, troszkę senna i zamyślona, wiernie oddająca ciekawy i interesujący tytuł.

Niestety - treść już tak idealna nie jest.
Do fabuły przyczepić się nie mogę: wraz z głównym bohaterem, Janem Morawskim, podróżnikiem i wolnym strzelcem oraz jego kamerdynerem Mateuszem przybywamy do Tarnowic - dworku, który należy do przyjaciela Jana - Tadeusza Tarnowskiego.
Jest schyłek XIX wieku, Wielkopolska pod zaborem pruskim, prawdziwa polska zima, mroźna i z ogromną ilością śniegu.
Jan z Mateuszem przybywają do Tarnowic, gdzie oprócz gospodarzy znajduje się kilkoro gości, a także mnóstwo służby.
Wieczorem podczas kolacji Jan ma okazję poznać domowników i ich gości, a także zaobserwować relacje panujące między nimi. A relacje te są co najmniej dziwne i napięte i mogę dać bystremu obserwatorowi sporo do myślenia.

Następnego dnia rano w pokoju "błękitnym" służba znajduje martwą mieszkankę tegoż właśnie pokoju.
Samobójstwo czy morderstwo?

Do akcji wkracza Jan wraz ze swoim kamerdynerem, który jest miłośnikiem zagadek kryminalnych.
Rozpoczyna się śledztwo.
Przyznam, że para Jan - Mateusz to idealny duet śledczy, zapowiadający ciekawe i błyskotliwe oddzielanie ziaren od plew, które to działanie miało na celu rozwiązanie zagadki i wskazanie mordercy.

Niestety - muszę przyznać, że porównywanie "Zbrodni w błękicie" do kryminałów Agathy Christie i do sposobu prowadzenia śledztwa przez Herculesa Poirot (które to znalazłam w kilku recenzjach) jest mocno przesadzone. Owszem, Jan rozmawia z mieszkańcami domu, próbuje wyciągać z nich ważne dla rozwiązania zagadki elementy, znów rozmawia, i znów, i znów, a tymczasem akcja ciągnie się jak flaki z olejem, a miejscami jest wręcz nudnawo - przyznam, że miałam ochotę odłożyć ją w połowie i nawet nie byłam ciekawa, kto popełnił morderstwo.
Zirytował mnie lekko również sposób przedstawienia postaci dramatu przez autorkę - każdy jest albo krystalicznie czysty, uczciwy i dobry, albo do gruntu zły, głupi, przebiegły i wyrachowany. Nie zgadzam się z takim przedstawieniem postaci - ludzie nie są aż tak jednokolorowi! Ja tego nie kupuję.
Nie znalazłam również w powieści klimatu, który zapowiada okładka. Nie czuje się tutaj tej mroźnej zimy otulającej dworek (a wszak mogła ona być idealną scenografią dla fabuły) - poza kilkoma dość suchymi zdaniami o stertach śniegu zalegających pod murem, pozostałymi po odgarnianiu ganku lub dość naciąganym stwierdzeniem, że dworek został całkowicie odcięty od świata (ale przecież Jan z Mateuszem dotarli tam dzień wcześniej bez przeszkód? Co prawda ze sługą, który doskonale znał drogę, ale to dowód na to, że jednak można się tam dostać). Trochę to wszystko mało przekonujące i mało wiarygodne.

Ale żeby nie koncentrować się tylko na słabych stronach, wspomnę też o kilku plusach, jakimi niewątpliwie są: wspaniałe opisy uczt i potraw w ziemniańskim dworze, hierarchia panująca wśród służby i jej wpływ na codzienne życie, a także bardzo ważna kwestia tajnej nauki języka polskiego jako wyraz buntu i sprzeciwienia się władzom pruskim.

Jednakże tego, czego oczekuję od dobrego kryminału, czyli napięcia i zaskakującego zakończenia - nie znalazłam w "Zbrodni w błękicie".
Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że autorka rozwinie skrzydła i następne jej powieści będą lepsze i bardziej wiarygodne.

A teraz deser, czyli druga niespodzianka, tym razem zdecydowanie z gatunku miłych:






Przyznam, że podeszłam do niej, jak do przysłowiowego jeża.
Dlaczego?
Nie czytałam wcześniej żadnej książki Moniki Szwai, a do tego jeszcze ta nieciekawa okładka, pstrokata i mało zachęcająca do lektury jakoś do mnie nie przemawiała.

Ostatecznie przekonał mnie chyba ten anioł w tytule. Do tej pory książki z aniołami w tytule raczej mnie nie zawodziły, wręcz przeciwnie, były świetne (wspomnę choćby rewelacyjne "Cudowne życie Staśka i innych aniołów" Teresy Anny Aleksandrowicz czy magiczne "Tam gdzie spadają anioły" Doroty Terakowskiej).

I bardzo dobrze, że ten magiczny anioł się tam znalazł i przekonał mnie do sięgnięcia po powieść nieznanej mi dotąd autorki.
Otóż po przeczytaniu stwierdzam, że Monika Szwaja ma bardzo duże szanse na to, aby stać się moim tegorocznym rodzimym odkryciem literackim.

"Anioł w kapeluszu" jest powieścią wspaniałą, a wspaniałe jest w niej właściwie wszystko: różnokolorowe postaci, niebanalna, niespotykana dotąd historia, świetny język, a przede wszystkim atmosfera.
Wsiąkłam w tę książkę całkowicie i nie napiszę o niej wiele, aby potencjalnym przyszłym czytelnikom nie zabierać ani chwili przyjemności w czasie lektury i odkrywania jej uroków.

Nakreślę zatem tylko pokrótce fabułę i dramatis personae.

Główne postaci występujące w powieści są wprowadzane przez autorkę w ulubiony przeze mnie sposób, czyli stopniowo. Poznajemy Jaśminę, Jonasza i Mirandę. Kim są? Tego nie zdradzę.
Każde z nich przeżyło coś niespodziewanego, tragicznego bądź wyjątkowego, coś, co powoduje, że ich życie zmienia się diametralnie, a oni sami potrzebują czegoś, co wydawałoby się zwyczajnym gestem: wyciągnięcia w ich stronę ludzkiej, pomocnej dłoni.
Losy tych trojga skrzyżują się w rodzinnym mieście Jaśminy, czyli w Szczecinie, który jest bardzo ciekawie odmalowany i stanowi doskonałe tło dla powieściowych perypetii bohaterów.
Więcej szczegółów nie zdradzę.
Zostawię każdemu w Was możliwość przekonania się, kto kogo uleczył, w jaki sposób i jakie to miało następstwa.
Dodam tylko, że urzekł mnie język powieści, niesamowity, ciepły humor autorki oraz jej talent do przedstawiania ciekawych postaci, których w książce nie brakuje. Ich barwny korowód przewija się przez kolejne strony wywołując uśmiech, irytację bądź sympatię. A także ciekawość: co będzie dalej.

Sama autorka pisze o sobie: "Przez większość zadowodego życia byłam reporterką i publicystką. Pewnie dlatego moje książki tak mocno trzymają się ziemi. ... Mój powieściowy świat naprawdę istnieje, a jego bohaterów codziennie mijamy na ulicy."

A mnie, jako mieszkankę Bydgoszczy, zaskoczyła jeszcze jedna rzecz: mianowicie nie wiedziałam, że ciasta od Sowy (mające przecież swój rodowód w moim mieście) są popularne również w Szczecinie :)

Dziękuję Monice Szwai za tę ciepłą powieść i muszę czym prędzej zacieśnić znajomość z książkami jej autorstwa.
Jeśli pozostałe okażą się chociaż w połowie tak dobre, jak "Anioł w kapeluszu", to chyba odkryłam nową perełkę w naszej literaturze.






czwartek, 6 marca 2014

"Brawo poligraficzna!", czyli słodko-gorzki żywot Anieli Kowalik alias Franciszki Wyrobek


Nadszedł czas na drugą część Jeżycjady:








Drodzy czytelnicy, poznajcie niebanalną mieszkankę Łeby, wyrazistą, obdarzoną ogromnym temperamentem i mocnym charakterem, upartą i rozmiłowaną w teatrze piętnastoletnią Anielę Kowalik.
Gnana pierwszym ognistym porywem serca zapisuje się ona do Liceum Poligraficznego w Poznaniu, gdzie mieszka Pawełek - znany nam już przecież dobrze amant z "Szóstej klepki".

Jak skrzyżowały się losy Pawełka o rzymskim profilu i ciemnowłosej Anieli?

Otóż poznają się pewnego pięknego majowego dnia w Łebie, gdzie Pawełek przebywa na wcześniejszych wakacjach. Aniela zakochuje się w nim swoją pierwszą, młodzieńczą miłością.
Niestety, Pawełek mieszka daleko - w Poznaniu.
Ale przecież dla prawdziwej miłości taka przeszkoda to nic wielkiego, wręcz przeciwnie. Dla zdecydowanej Anieli jest impulsem do działania i pokierowania swoim losem tak, aby można było Pawełka spotykać codziennie i pozwolić ich uczuciu rozkwitnąć jak czule pielęgnowanej roślinie.

I dlatego latem 1977 roku Aniela wysiada z pociągu na dworcu Poznań Główny objuczona plecakiem, obuta w gumiaki i ubrana jak sierotka. Na nosie ma duże okulary, w sercu wielkie nadzieje, a w planach zdobycie Pawełka oraz podbój wielkiego miasta wraz z jego teatrami i życiem kulturalnym.
Aniela, realizując swój ułożony w najdrobniejszych szczegółach plan, udaje się do swoich dalekich krewnych, Mamerta i Tosi Kowalik i wtedy właśnie zaczyna się w jej życiu wielka komedia omyłek, która okaże się początkiem równie wielkiej przygody i szumnym wejściem w dorosłe życie na własny rachunek.

A przygoda ta zaprowadzi Anielę tam, gdzie sięgają jej największe marzenia - na scenę.
I właśnie tam, podziwiana przez publiczność i gorąco oklaskiwana, będzie rozważała odwieczne zagadnienie ludzkości, czy lepiej być, czy też wręcz przeciwnie.

Ale zanim do tego dojdzie, zanim zachwycona publiczność zgromadzona w jednym z poznańskich liceów, będzie krzyczeć "Brawo poligraficzna!", my będziemy śledzili ciekawe koleje jej losu, jej wyborów i jej codziennych małych ról i rólek odgrywanych przez nią po mistrzowsku i z ogromną pasją.

"Kłamczucha" jest, moim zdaniem, obok "Szóstej klepki" i "Idy sierpniowej", najzabawniejszą częścią Jeżycjady.
W każdej z tych części rodzaj humoru jest troszkę inny. W "Szóstej klepce" nazwałabym go najbardziej inteligentnym, wyrafinowanym i wysmakowanym.

W "Kłamczusze" humor jest bardziej rubaszny, codzienny i swojski.
W książce tej bawi mnie niemal wszystko: postaci (rewelacyjni i kreatywni Tomcio i Romcia z ich przeróbkami ludowych przyśpiewek, ironiczna ciotka Lila z turbanem na głowie i pędzlem w ręku, choleryczny tata Anieli, surowy chirurg Mamert, naiwny i rozkojarzony Dmuchawiec, wesoły Robrojek), zdarzenia (historia pomocy domowej Franciszki Wyrobek, anegdoty z życia rodzinnego Kowalików, nieustane popadanie Anieli w dziwne i zabawne sytuacje i jej niesamowita umiejętność odnalezienia się w każdej z nich), a także tło obyczajowe i związane z nim perypetie.

A jakże piękne i nostalgiczne wspomnienia dzieciństwa przypływają wraz z przerzucaniem kolejnych stron: gumy balonowe Donald, wielokolorowe długopisy, problemy z nadmetrażem i kwaterunkiem, goździki wręczane wicedyrektor, ryby przysyłane w paczce z Łeby do Poznania ("Jak dojdą w 3 dni, to może się nie zepsują.") i wiele, wiele innych.

Pisałam już przy opisie "Szóstej klepki", że Małgorzata Musierowicz ma ogromny dar wprowadzania na karty swych książek ciekawych postaci, które ubarwiają całość, dodają smaku i wciągają czytelnika w wir wydarzeń nie pozostawiając go obojętnym na ich losy.

Tak też jest w "Kłamczusze" - przez strony powieści przewija się wiele postaci, które swą osobowością bądź fascynują (Dmuchawiec, Aniela, Robrojek - drukarz od pokoleń), bądź bawią (tata Anieli, ciotka Lila, znów Aniela ze swoją pomysłowością i talentem aktorskim) bądź też irytują swoimi przywarami (Pawełek - łakomczuch bez kręgosłupa moralnego, Danusia - jego wielbicielka - samozwańcza poetka).

Jeśli zaintrygowała Was historia Anieli i ciekawi jesteście, jak narodziła się Franciszka - przeczytajcie "Kłamczuchę" - jestem pewna, że uśmiech nie jeden raz pojawi się na Waszych twarzach.