niedziela, 27 kwietnia 2014

Z biblioteczki pachnącej dzieciństwem - "Zwariowane podwórko"


Stało się. Plany planami, a literatura swoje :)
Jakiś czas temu zaplanowałam sobie, że moje lektury będą się przeplatać. Mianowicie postanowiłam, że będę czytać na zmianę jedną książkę nową, a potem jedną "pachnącą dzieciństwem"; że będę sobie w ten sposób odświeżać powieści z dawnych lat, a jednocześnie nie zaniedbam tych, które cierpliwie czekają na półce na moje pierwsze ich przeczytanie.
I tak rzeczywiście było przez kilka miesięcy ...

Ale nagle biblioteczka z dzieciństwa, która stoi u mnie w kuchni (i może właśnie dlatego) stała się najważniejsza, a jej zbiór nęci mnie codziennie swoim bogactwem i obietnicą przywołania najpiękniejszych wspomnień.

Cóż - nowe książki muszą jeszcze trochę poczekać na lepsze czasy.

Wybierzmy się zatem dzisiaj na pewne zwariowane podwórko:








Pamiętam, że "Zwariowane podwórko" należało do ścisłej czołówki moich ulubionych książek. Zresztą, nawet jakbym tego nie pamiętała, sama okładka już by mi o tym przypomniała, bo widać na niej spore ślady "molowego" użytkowania.

Książka Marii Kowalewskiej nie należy do obszernych. Jest to lektura na jedno popołudnie. Albo nawet na pół. Ale jej fabuła jest bardzo ciekawa, dość oryginalna i warta skreślenia o niej kilku słów.

Głównym bohaterem "Zwariowanego podwórka" jest Jurek, nastolatek o artystycznej duszy i talencie malarskim.
Pewnego dnia z powodu pewnych zawirowań rodzinnych, Jurek trafia do szkoły z internatem.
Szkoła ta znajduje się na wsi i jest placówką bardzo nietypową.
Otóż oprócz zwykłych zajęć lekcyjnych uczniowie zajmują się różnego rodzaju pracami gospodarskimi i uprawnymi. Mianowicie pracują w szklarni, w sadzie, w ogródku warzywnym, opiekują się królikami, mają własną pasiekę, a nawet zaczynają uprawiać ryż i bawełnę. Dodam, że nie jest to w żadnej mierze szkoła rolnicza, tylko zwykła-niezwykła szkoła ogólnokształcąca. Podział zadań jest jasno określony, każdy zajmuje się tym, co go pasjonuje i sprawia mu przyjemność, a nad wszystkim czuwa surowy, ale lubiany i ceniony przez wszystkich "Dyrcio".
Jak już wiemy, Jurek ma duszę artysty i nie w głowie mu karmienie królików czy uprawa pomidorów. Woli całymi popołudniami stać przy sztalugach i malować swoje ulubione sceny batalistyczne.
Jak można się domyślić, nie będzie mu łatwo odnaleźć się w nowej szkole, a i nowym kolegom trudno będzie zaakceptować "Sobka", który przekornie nie czuje odpowiedzialności za wspólne gospodarstwo.

Ale, jak przecież wiadomo, kiedy ma się naście lat, przyjaźnie nawiązuje się błyskawicznie. I Jurek też po pewnym czasie wsiąknie w nowy tryb życia i w nowe obowiązki, a także zyska kilkoro przyjaciół.
Jednym z nich będzie ktoś o podobnej osobowości, ktoś, kto również ma pasję artystyczną i marzy o sławie aktorskiej. Tym kimś jest Wojtek, którego historia jest jedną z najciekawszych w opowieści.
Otóż Wojtek, zamiast pomagać swoim kolegom w ogrodzie podczas wakacyjnych miesięcy, przepada gdzieś na całe dnie, czym naraża się na docinki i wykluczenie z towarzystwa.
Dopiero później okazuje się, gdzie bywał Wojtek całymi godzinami i co w tym czasie robił.
Co to było - nie zdradzę. Dodam tylko, że Wojtek zasłużył na pochwałę samego "Dyrcia" i przekonał się, że najważniejsza praca to taka, którą wykonuje się z pasją i miłością.

"Zwariowane podwórko" napisane jest sprawnym piórem. Autorka zaskakuje lekkością pisząc o sprawach ważnych. I może dlatego czyta się to tak dobrze? Jest to jednocześnie miła rozrywka z nutką morału podanego w sposób absolutnie nie nachalny, a wręcz intrygujący i przyswajany z łatwością.

Bowiem oprócz elementu pracy wśród nastolatków i dbania o wspólne dobro, znajdziemy tu także pochwałę dla oryginalnych uczniowskich pomysłów, jak choćby kawiarnia dla wszystkich prowadzona przez Kluchę i Serdelową, czy też opis znanej wszystkim harcerskiej akcji pod nazwą "Niewidzialna Ręka".

W książce urzekają też opisy. Przede wszystkim te przyrodnicze; opisy lasu, drzew, ptaków, pszczół i ich obyczajów, jak również prac przy uprawie roślin czy hodowli zwierząt. Autorka porusza też ważny temat ochrony środowiska przytaczając kilka ciekawych anegdot.

"Zwariowane podwórko" czyta się szybko i przyjemnie. Może tylko czasem czytelnik uśmiechnie się pod nosem i z niedowierzaniem śledzi pewne wydarzenia. Bo rzeczywiście, ciężko uwierzyć w to, że Jurek, zwyczajny nastolatek, w liście z wakacji spędzonych nad Morzem Czarnym, w liście dodajmy skierowanym do kolegi, opisuje głównie tamtejszą roślinność, przyrodę (głównie drzewa), a nie swoje przeżywane tam przygody.
Być może jest to trochę dziwne, niewiarygodne i naiwne, ale przymknijmy na to oko.
W końcu nie znajdujemy się na zwykłym podwórku, lecz na zwariowanym :)



środa, 23 kwietnia 2014

Zeszyt limeryków pełen


Dzisiaj zamiast wstępu będą życzenia, bo przecież cały świat obchodzi dzisiaj:


 Dzień Książki i Praw Autorskich
 
 
 
Zatem wszystkim molom i wielbicielom słowa pisanego życzę wielu wspaniałych chwil spędzonych na lekturze ulubionych książek, licznych odkryć literackich, niezapomnianych przygód przeżywanych wraz z bohaterami oraz tajemniczych wędrówek przez fascynujące krainy kreowane przez pisarzy i odkrywane przez czytelnika.
 
 
 
A dzisiaj będzie wesoło. Wesoło, kreatywnie i twórczo. Wszak w taki dzień nie może być inaczej.
 Zapraszam Was zatem do otwarcia pewnego żółtego brulionu i przygotowania się na potężną dawkę humoru i inwencji twórczej:
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Jedną z moich ulubionych scen literackich (w mojej ulubionej książce "Mistrz i Małgorzata") jest scena rozgrywająca się na deskach teatru VARIETES w Moskwie. Otóż mistrz czarnej magii, Woland wraz ze swoim asystentem (moim ulubieńcem Korowiowem) prowadzą ciekawy dialog na temat mieszkańców tegoż miasta zastanawiając się jak bardzo zmienili się oni od czasu poprzedniej wizyty Wolanda w Moskwie.
 
Scena ta przypomina mi się zawsze ilekroć czytam "Brulion Bebe B". A przychodzi mi ona na myśl w kontekście, rzecz jasna, Anieli, którą tak bardzo polubiłam w "Kłamczusze", a którą tutaj spotykam ponownie. I nie jest to ta sama Aniela, która owszem, lubiła czasem nagiąć rzeczywistość do swoich potrzeb, ale przecież w niczym nie ujmowało to jej uroku osobistego i żywej inteligencji.
W "Brulionie Bebe B" lubię ją zdecydowanie mniej. Aniela występuje tutaj jako tymczasowa opiekunka dzieci swojej dalekiej kuzynki, aktorki teatralnej, którą to kuzynkę życie zawodowe popchnęło aż za ocean.
 
Otóż Aniela zjawia się pewnego pięknego letniego dnia w artystycznie urządzonym mieszkaniu słynnej aktorki wprowadzając sporo zamieszania w spokojne życie dwójki bohaterów: Bebe i Kozia, których los od tej chwili odmieni się całkowicie. I niestety, odruch Anieli nie płynie bynajmniej z dobroci serca i chęci zaopiekowania się dziećmi; Kłamczucha po prostu nie ma gdzie mieszkać i sytuacja rodziny Bitnerów jest jej zdecydowanie na rękę. A że Aniela nigdy nie robi niczego "na pół gwizdka", tylko wszystko dookoła naznacza swoją indywidualnością, tak tutaj również zagarnia dla siebie całą przestrzeń i wypełnia ją swoją osobowością. A, jak już pisałam, osobowość ta jest trudniejsza do wzbudzenia sympatii, niż we wcześniejszych częściach Jeżycjady: to typowy przykład lenia i egoistki o dość płytkim podejściu do życia i jego wartości.
 
Rodzeństwo nie oswoi się jeszcze z nową mieszkanką ich azylu, a tymczasem na arenę wkroczą dwie, jakże barwne postaci, które odtąd będą codziennymi bywalcami mieszkania przy ulicy Krasińskiego.
 
W "Brulionie Bebe B" autorka wprowadza kilka nowych, jakże charakterystycznych postaci. Do wymienionych już wyżej Bebe i Kozia dodam jeszcze Damba, Krystiana i Bernarda. Tego ostatniego przede wszystkim.
Bo Bernard to postać dominująca całą akcję książki. Ten oryginalny artysta-grafik o duszy dziecka i takiejż radości życia uczy wszystkich wokół siebie (i czytelnika również) nadziei i otwarcia na świat i ludzi.
A robi to wspaniale.
Wszystkie dialogi, w których uczestniczy Bernard, jego pomysłowe happeningi uliczne, jego dyskusje z profesorem, jego wpisy do szkolnego brulionu, dialogi z dyrektorem Pierogiem, wreszcie jego "występy" w liceum im. Żeromskiego - to wszystko są perełki literackie. Majstersztyk.
 
Ale, jak to często u Musierowicz, akcja zahacza również o tematy trudniejsze, jak choćby chuligaństwo (znani nam już doskonale z "Idy sierpniowej" bracia Lisieccy), wykorzystywanie słabszego i jego rozterki związane z tematem tchórzostwa (Kozio), relacje między rodzeństwem, zachłanność na wiedzę i podejście do nauki (Bernard) czy też obyczaje życiowe różnych gatunków ludzkich, a co za tym idzie, ważne wybory (Aniela).
 
Kim są Marian i Marianna? I czym się od siebie różnią?
A kim tajemniczy Krystian w bieli?
Kto kogo uczył pisania limeryków i do czego to doprowadziło?
I wreszcie: czy istota wolna od konwencji jest zawsze spełniona i szczęśliwa?
 
Przeczytajcie żółty brulion, a znajdziecie odpowiedzi na te pytania.
 
Polecam gorąco, a tymczasem następna część czeka już na swoją kolej.
Chyba po raz pierwszy będę czytała "Noelkę" wiosną :)
 
 
 
 


czwartek, 17 kwietnia 2014

Z cyklu: magiczne powroty, czyli o indiańskich marzeniach pewnego chłopca


Jak zapewne wiedzą stali czytelnicy mojego bloga, lubię wracać do korzeni, czyli do książek, które mnie niegdyś ukształtowały i które wyznaczały rytm mojego dnia. Tych książek jest wiele, o bardzo różnej tematyce i stylu. Ale łączy je jedno: wszystkie one tworzyły moje dzieciństwo i miały niebagatelny wpływ na moją wyobraźnię i rozbudzenie mojego apetytu na przygody.
Większość z nich posiadam oczywiście w mojej biblioteczce pachnącej dzieciństwem.
Ale jest kilka takich, których nigdy na własność nie miałam, gdyż zawsze wypożyczałam je z biblioteki. Część z nich jest w mojej osiedlowej bibliotece nadal i mogę do nich wracać, kiedy tylko zechcę.
Ale niektórych już nie ma i od kilku miesięcy bezskutecznie ich poszukuję ...

Jakże wielka była moja radość, gdy na półce u mojego znajomego (do którego wybrałam się w zupełnie innym celu, niż poszukiwania literackie, bo w celu biznesowo-tłumaczeniowym) wypatrzyłam tę:







Czasem nie potrafię zapanować nad wybuchem mojej spontaniczności i radości. Tak było i tym razem. Miny mojego znajomego i jego żony, w chwili, kiedy wydawałam z siebie (iście indiański) okrzyk radości, były, że zacytuję reklamę: bezcenne :)

Książkę pochłonęłam w jedno popołudnie i cóż mogę rzec?
To był powrót z gatunku magicznych: otóż książka Wiktora Woroszylskiego nie straciła nic ze swojego uroku i dostarczyła mi cudownych wrażeń.

O czym opowiada "I ty zostaniesz Indianinem"?
Poznajemy Mirka, chłopca zafascynowanego indiańskimi opowieściami.
Mirek wie najwięcej o Indianach i ich historii ze wszystkich chłopców z podwórka, a poza tym najlepiej biega, pływa, skacze i w ogóle jest chłopakiem na medal.
Poznajemy jego rodzinę, czyli mamę-przedszkolankę, tatę układającego krzyżówki do gazet i starszą siostrę Małgosię. Ale pewnego dnia niespodziewanie pojawia się w domu Mirka nieznany dotychczas wujek z Ameryki. Pojawia się z jakże oryginalnym prezentem. Otóż Mirek dostaje od wujka prawdziwy indiański tomahawk.
Tomahawk ten zmieni życie Mirka i to nie tylko dlatego, że jego pozycja na podwórku jeszcze bardziej wzrośnie, a koledzy będą patrzeć na niego z zazdrością.
Dzięki prezentowi od wuja w życie Mirka wkroczy prawdziwa przygoda.

W książce "I ty zostaniesz Indianinem" wspaniałe jest wszystko: fabuła, piękna przygoda, postaci, a przede wszystkim humor.
Autor ma niesamowity dar ubarwiania toku akcji bardzo zabawnymi sytuacjami i takimiż postaciami, że wspomnę chociaż Krzyśka Kukułą zwanego, Bolka Pulpecika, czy też oryginalnych członków zbójeckiej bandy: Palucha, Szyjkę czy Kolano.

W książce nie brakuje też morału, jak w dobrych baśniach: bandyci zostają ukarani, a jeden z nich dzięki naszemu bohaterowi zawraca ze złej drogi i staje się porządnym człowiekiem.

"I ty zostaniesz Indianinem" jest opowieścią wiarygodną. Ciepłą, bardzo zabawną i trafiającą prosto w serce. Autor dzięki swojej narracji buduje ciekawą więź z czytelnikiem, często zwraca się bezpośrednio do niego i przykuwa jego uwagę.
Mam wrażenie, że oprócz tego, że bardzo polubiłam Mirka, polubiłam też Wiktora Woroszylskiego.

Polecam gorąco. Szczególnie to właśnie piękne wydanie z ilustracjami Bohdana Butenko, które dopełniają treść i razem z nią tworzą niepowtarzalny klimat opowieści.



niedziela, 13 kwietnia 2014

Magiczny rosół, czyli odrobina serca w przepisie


Czy zastanawialiście się kiedyś nad udowodnionym i sprawdzonym wielokrotnie przez życie faktem, że są domy, w których posiłki smakują lepiej niż w innych miejscach? Że w domach i mieszkaniach przepełnionych serdecznością i wzajemnym uczuciem zwykłe, skromne nawet danie podane z uśmiechem na ustach, wywołuje większe doznania smakowe niż najwykwintniejszy obiad w eleganckiej restauracji?

Dzisiejsza nasza bohaterka, mimo bardzo młodego wieku, wie o tym doskonale:



 


Poznajmy Geniusię. Genowefę, jak mówi o sobie ta sześcioletnia dziewczynka, główna bohaterka książki Małgorzaty Musierowicz "Opium w rosole".
Nazwisko jej niech pozostanie na razie tajemnicą. Zresztą, nikomu nie jest ono znane, ponieważ Genowefa ma ich w asortymencie mnóstwo i zmienia je w zależności od rozmówcy.

Geniusia puka do drzwi mieszkańców kamienicy znajdującej się przy znanej nam już doskonale ulicy Roosevelta w Poznaniu i zaprasza się na obiadki. Dzięki temu poznaje grono ciekawych i sympatycznych osób, dla których znajduje miejsce w swoim małym, ale jakże pojemnym i spragnionym uczucia, sercu. Osoby te również pałają do niej ogromną sympatią i nie można się temu dziwić. Genowefa jest bowiem szalenie intrygującą i zabawną osobą, a ponadto często jest iskrą powodującą różne niesamowite wydarzenia.

Wraz z nią poznajemy bliżej rodzinę Borejków, rodzinę Lewandowskich, Piotra i Maćka Ogorzałków, sympatycznego Lelujkę, wyrachowaną Matyldę, a także profesora Dmuchawca i jego wnuczkę, Kreskę.

To właśnie ta ostatnia, Kreska, zajmie wyjątkowe miejsce w sercu Geniusi i razem przeżyją wiele, czasem zabawnych, a czasem trudnych i refleksyjnych chwil.

"Opium w rosole" jest książką znacznie różniącą się od pozostałych części Jeżycjady.
Jest zdecydowanie pozycją o dojrzalszym temacie i ambitniejszej treści.

Oczywiście, można w niej odnaleźć ten ciepły i specyficzny humor autorki, za którym przepadam, jak choćby scena poklepania łysego dyrygenta w Operze, czy ironiczno-zabawne komentarze Piotra na temat Matyldy.

Dla mnie jednak "Opium w rosole" jest przede wszystkim opowieścią o dziecku spragnionym ciepła i bliskości. O dziecku, które pochodzi przecież z "normalnej" rodziny, które jest dobrze ubrane i w zasadzie nie brakuje mu niczego.
Niczego, poza rodzinnym ciepłem.

Myślę, że powieść ta nie straciła nic ze swej aktualności. Wręcz przeciwnie - tylko zyskała.
W dzisiejszych czasach przecież, nawet bardziej niż kiedyś, zapracowani, robiący karierę rodzice, poświęcają coraz mniej czasu swoim, tak bardzo łaknącym uwagi i wspólnej zabawy, dzieciom.

Kim jest tajemnicza Matylda?
A kim Ewa Jedwabińska? I co łączy ją z Kreską? A co z Geniusią?
Czy Genowefa doczeka się ciepła we własnym, rodzinnym, domu?

Przeczytajcie "Opium w rosole", a przekonacie się, że czasem, aby dodać niepowtarzalnego smaku, wystarczy odrobina uśmiechu i zainteresowanie drugą osobą.


czwartek, 10 kwietnia 2014

Pętle ryzyka, czyli komunikacja miejska z dreszczykiem



Zachęcona recenzją przeczytaną na blogu http://czytanieprzykominku.blogspot.com/ oraz faktem, że na arenie polskiej literatury kryminalnej dzieje się coraz lepiej, sięgnęłam po kryminał Tomasza Konatkowskiego:





 
 
 
Książka zaczyna się naprawdę intrygująco i mrocznie: otóż na pętli tramwajowej w Warszawie motorniczy zauważa w drugim wagonie tramwaju siedzącego bez ruchu mężczyznę. Pierwsza myśl motorniczego jest taka, że pasażer najpewniej zasnął (jest późny wieczór). Prawda okazuje się jednak ponura i nieoczekiwana: pasażer niestety nie obudzi się już nigdy, gdyż czyjaś ręka uzbrojona w nóż sprawiła, że była to jego ostatnia podróż.
Czy było to zaplanowane morderstwo, czy wypadek podczas awantury, jakich niemało w środkach komunikacji miejskiej? Na to pytanie ma odpowiedzieć komisarz Adam Nowak, skierowany do tej właśnie sprawy.
Komisarz Nowak doskonale wpasowuje się w aktualny popularny model śledczego z powieści kryminalnych: jest rozwiedziony, samotny i powoli dopada go rozgoryczenie i niechęć. Jego największą pasją jest piłka nożna (kibicuje warszawskiej Polonii) oraz muzyka.
Zatem w Komendzie Stołecznej Policji zaczyna się typowe, żmudne śledztwo: zbieranie danych na temat denata, jego życia, rodziny, znajomych i jego osobowości, szukanie motywu, zbieranie śladów na miejscu przestępstwa i przesłuchiwanie obecnych na tym miejscu osób.
Zanim jednak śledztwo osiągnie swoje apogeum, na innej pętli ginie kolejny człowiek …
Czyżby w mieście grasował seryjny morderca? Czy można już wysunąć taką hipotezę?
Kiedy na kolejnej pętli zakończy się nie tylko kurs tramwaju, ale też życie następnej osoby, ekipa śledcza rozpocznie szaleńczy wyścig z czasem i z bezwzględnym „Tramwajarzem”, gdyż tak nazywają mordercę media. Jaki przebieg będzie miał ten wyścig i jak się zakończy?
Czy książka Tomasza Kontakowskiego jest godna polecenia? Cóż, przyznam szczerze, że mnie nie zachwyciła. Początek był naprawdę niezły i pierwszą połowę przeczytałam z dużym zainteresowaniem, ale im dalej w las, tym niestety gorzej. Powieść jest zbyt przepełniona szczegółami śledztwa, wieloma wątkami pobocznymi, które mają na celu ustalenie tożsamości mordercy, a wprowadzają tylko chaos i niepotrzebne moim zdaniem krążenie wokół tematu właściwego. Akcja, nomen omen, zbacza z toru wielokrotnie, zahacza o przeróżne dziedziny i środowiska społeczne, takie jak miłośnicy komunikacji, informatycy, grafficiarze, administratorzy danych, kontrolerzy biletów i wiele innych. Za dużo tego kluczenia. Za dużo i za nijako. Chwilami miałam wrażenie, że pomysły są wyciągane na siłę i na siłę analizowane. Tak, jakby autor nie wiedział, na jakie tory skierować swój, niezły przecież, pomysł, i jak go poprowadzić.
Język autora również mnie nie zachwycił. Jest niezbyt lotny, momentami wyczuwa się pewną sztuczność, głównie w dialogach, razi nagromadzenie wyrażeń typu: „Cha, cha”, „Che, che”, "Tere fere" – ośmielę się stwierdzić, że jest to język ubogi. Raziły mnie również przekleństwa, których w książce jest naprawdę sporo – moim zdaniem niepotrzebnie. Być może kryminał nie musi zachwycać krasomówstwem i potęgą słowa, ale przecież są takie, które zachwycają.
Aby oddać sprawiedliwość, należy podkreślić, nieliczne niestety, plusy książki, którymi są zdecydowanie interesujące opisy Warszawy wraz z jej pętlami tramwajowymi i miejscami znanymi jedynie miłośnikom miejskiej komunikacji oraz liczne nawiązania do niezłej światowej muzyki, która jest pasją śledczego Nowaka.
Pewnie nie sięgnę zbyt szybko po kolejny kryminał Konatkowskiego, ale mimo wszystko "Przystanek śmierć" był chwilami interesującą wycieczką po Warszawie. Nawet, jeśli nie wywołał silnych emocji i dreszczu niepokoju. Czyli elementów ściśle związanych i kojarzących się z dobrym kryminałem.
 
 
 


czwartek, 3 kwietnia 2014

Zbawienny wpływ Robin Hooda, czyli Ida czyta Lisieckim


Na pierwszej stronie mojego egzemplarza "Idy sierpniowej" widnieje dedykacja: "Uczennicy klasy 6c w nagrodę za aktywność i pracę w grupie."
Od chwili, kiedy ją dostałam, przeczytałam ją chyba dziesiątki razy. To jedna z najlepszych nagród, jakie dostałam w czasach mojej wczesnej edukacji szkolnej.
Wybór nauczyciela przyznającego nagrody był zaiste idealny - książka bowiem harmonijnie współgra tematycznie z dziedziną, która została doceniona, czyli właśnie z aktywnością i pracą na rzecz drugiego człowieka.






"Ida sierpniowa" jest zdecydowanie na podium w moim rankingu książek jeżycjadowych, a tytułowa Ida moją ulubioną z czterech sióstr Borejko.

Deszczowe i zimne lato roku 1979 Ida wraz z rodziną spędza na Pojezierzu Drawskim, niedaleko Czaplinka. Spędza je tam oczywiście do czasu, bowiem pewnego dnia ma zwyczajnie tych wakacji na łonie zimnej i mokrej natury dość i postanawia wrócić do domu. Oczywiście, sama. Wraca więc do równie deszczowego Poznania, do pustego mieszkania, gdzie przez kilka pierwszych dni zażywa gorących kąpieli i "odpoczywa" po wakacjach.
Jednakże po kilku dniach słodkiego lenistwa skurczony z bólu żołądek przypomina Idzie, że nie samym nieróbstwem człowiek żyje (nawet podczas wakacji) i że do miłej egzystencji koniecznym dodatkiem jest tak prozaiczna rzecz, jak jedzenie, na które to potrzebne są niestety jeszcze bardziej prozaiczne pieniądze.
Co może zrobić piętnastolatka, aby zarobić trochę grosza i dzięki temu nie umrzeć z głodu, a jednocześnie zachować godność i nie poprosić o pożyczkę ironicznego stryja?
Może dawać korepetycje, pod warunkiem, że ma do tego predyspozycje. Ida jednakże ich nie posiada, a poza tym przecież są wakacje. Kto by się uczył w ten słodki czas?
Może też, wzorem Anieli z "Kłamczuchy" podjąć posadę pomocy domowej. To niestety odpowiada Idzie jeszcze mniej - nie należy bowiem do grona pedantek i osób dbających o czystość otoczenia własnego, nie mówiąc już o cudzym.

Ale przecież los nie pozwoli na to, aby główna bohaterka chodziła głodna. Los, w postaci gazety, podsunie jej ciekawy anons, w którym to poszukiwana jest "dama do towarzystwa" - posada idealna dla naszej bohaterki. Dodatkowym plusem ogłoszenia jest fakt, że do miejsca pracy Ida miałaby zaledwie kilka minut drogi. Nie zwlekając, udaje się zatem pod wskazany adres.

Czytelnik domyśla się już oczywiście, że chwila ten jest przełomowa w życiu Idy i że moment przekroczenia przez nią progu mieszkania przy ulicy Krasińskiego będzie początkiem nowej i intrygującej przygody.

Tak się też rzeczywiście staje - do akcji wkraczają nowi bohaterowie, jakże barwni i ciekawi, jak zawsze u Małgorzaty Musierowicz, a życie Idy zmienia się w pasmo nieustających wielkich scen i wydarzeń, które ubarwią jej, tak dotąd szarą i nijaką (w oczach jej samej) egzystencję.

"Ida sierpniowa" posiada w swojej treści to, co cenię w książkach bardzo wysoko: zgrabne i zgodne połączenie tematów ważnych, nierzadko wzruszających z doskonałym humorem na najwyższym poziomie.

Wiele scen wywołuje u mnie głośne napady śmiechu - dialogi Paszkieta z Basią; listy pisane przez wszystkich członków rodziny do Idy i jej kwiecisty telegram będący odpowiedzią na te właśnie listy; relacja ciotki Feli o milicjancie kupującym serduszka i wiele, wiele innych.

Ale przecież oprócz scen zabawnych jest w "Idzie sierpniowej" dużo ciepła i mądrości, a także tematów trudnych a jakże ważnych.
Dramat nastolatka po błędnej diagnozie lekarskiej i bezinteresowna pomoc Idy.
Zaniedbane moralnie dzieci w osobach Jarka i Marka, wałęsających się bez celu po osiedlowych uliczkach i podwórkach; nie rozróżniających dobrego zachowania od złego i szkodliwego.
Samotność człowieka starego, który czuje się jak zawadzający mebel, a który potrzebuje jedynie trochę uwagi i ciekawej rozmowy.

To wszystko sprawia, że "Ida sierpniowa" jest jedną z najważniejszych książek mojego dzieciństwa. Za każdym razem słysząc o zaniedbanych dzieciach widzę oczami wyobraźni braci Lisieckich, jak, siedząc na werandzie domu pana Paszkieta i wpatrując się w "Rudego Kościotrupa", słuchają z ciekawością przygód dzielnego Robin Hooda.
Właśnie odkryli swojego bohatera i swój wzór do naśladowania.
Czy jednak zostaną wierni jego ideałom i podążą jego drogą?
Aby się o tym przekonać, zachęcam do przeczytania dalszych części Jeżycjady, ponieważ z Jarkiem i Markiem jeszcze się spotkamy.

Z Idą, oczywiście również :-)