środa, 15 października 2014

Po nitce do kłębka, czyli w poszukiwaniu rodzinnego skarbu



Moja prywatna biblioteka składa się z książek wielu gatunków literackich, preferowanych przeze mnie podczas różnych życiowych etapów, wyznaczanych przez aktualne zainteresowania, pasje, czy kierunek nauki. Mam za sobą między innymi fascynację literaturą francuską, kryminałami, biografiami, książkami historycznymi, czy też poezją.
Ale jest przecież w moim molowym sercu miejsce, które zarezerwowałam dla jednego gatunku po wsze czasy. Gatunku, który towarzyszy mi od dzieciństwa aż do chwili obecnej. Mowa oczywiście o książkach przygodowych. Uściślę, że chodzi o polskie „przygodówki”. Lubię wracać do tych czytanych już kiedyś, wzbudzających miłe wspomnienia i pachnących słodkim, beztroskim czasem, ale też zawsze ogromną radość sprawia mi odkrycie nowej, współczesnej polskiej książki przygodowej.
I tak było kilka miesięcy temu, kiedy to przeczytałam książkę Emilii Nowak, „Perła Będzina”, o której pisałam na moim blogu w lutym.
Czy można się dziwić, że po udanej lekturze „Perły Będzina”, bez chwili zastanowienia kupiłam nową powieść autorki? Nie można. Dziwić się można jedynie temu, że książka ta zirytowała mnie tak bardzo, że ledwie dobrnęłam do końca. To drugi taki przypadek, kiedy dwie książki tego samego autora wzbudzają we mnie tak skrajne odczucia. Pierwszym były dwie książki Anny Klejzerowicz, z których „Sąd ostateczny” jest ciekawym, dobrze napisanym kryminałem ze świetnym wątkiem obyczajowym, natomiast „Ostatnią kartą jest śmierć” - słabiutkim, naiwnym i ciężkostrawnym gniotem. Emilia Nowak swą nową książką dołączyła do grona „nierównych” pisarzy. Wprost ciężko mi uwierzyć, że obydwie książki, zarówno „Perła Będzina”, jak i „Sekret Starego Dębu”, wyszły spod pióra tej samej autorki.

Ale do rzeczy, bo przecież już wspaniały Michał Bułhakow pisał, że nie lubi chwili, kiedy czytelnik zaczyna nudzić się zbyt długimi opisami i zniecierpliwiony przerzuca kartki szukając dalszej części akcji i rozwoju fabuły.

Dlaczego lektura tej książki tak bardzo mnie zirytowała?







Zacznę od tego, że „Sekret Starego Dębu” jest książką fatalnie wydaną. Pod względem graficznym oraz w szczególności pod względem edytorskim. Takiej ilości błędów stylistycznych, ortograficznych, interpunkcyjnych i logicznych jeszcze w żadnej książce nie widziałam.
Czytelnicy wrażliwi na poprawność i staranność języka, niejednokrotnie będą zgrzytać zębami podczas lektury. Ja zgrzytałam często.

Najnowsza książka Emilii Nowak opowiada historię Wiktorii, chwilowo mieszkającej w Hiszpanii, która przyjeżdża do Polski na pogrzeb nagle zmarłej mamy. Otóż pani Klara Duchowna, właścicielka dużej, wiejskiej posiadłości, sporego domu oraz pięknych koni, zostaje znaleziona pewnego poranka w swoim własnym ogrodzie przez stajennego. Wiktoria, zawiadomiona przez policję, zjawia się w domu rodzinnym, aby zająć się pochówkiem „zwłok”. I to jest chyba największy koszmarek powieści. Wiktoria ani razu myśląc o zmarłej mamie (z którą miała bardzo dobre relacje), nie używa naturalnego słowa „ciało”, które jest o wiele cieplejsze i stosowniejsze w wyrazie od policyjnych i bezosobowych „zwłok”. Otóż Wiktoria jedzie zidentyfikować „zwłoki”, załatwić pochówek „zwłok” oraz rozmawia ze swoimi bliskimi o tym, w jaki sposób „zwłoki” zostały odnalezione. Być może się czepiam, ale nie wierzę, aby ktokolwiek wyrażał się w ten właśnie sposób o zmarłej, bliskiej osobie. Być może autorka zapomniała, że nie pisze policyjnego raportu, a książkę przygodową, która opisuje przecież ciepłe rodzinne relacje.

Ale wróćmy do fabuły. Po pogrzebie mamy Wiktoria odwiedza wujka, który wręcza jej kopertę, zostawioną u niego przez samą Klarę z prośbą, aby po jej śmierci przekazał bezpośrednio w ręce jej córki. Koperta jest zalakowana autentyczną starą pieczęcią, a zawiera … wiersz. Jak możemy się domyślać, wiersz okazuje się wskazówką wiodącą do odkrycia skarbu, a rozwikłanie tej tajemnicy wcale nie jest łatwe. Na szczęście Wiktoria nie zostaje z tą nagłą zagadką sama. Pomagać w jej rozwiązaniu będą: narzeczony Inaki (Hiszpan) oraz dobrze znana z „Perły Będzina” trójka przyjaciół: Klaudia, Maciej i Bobek. Niestety, autorka skąpi szczegółów dotyczących opisu postaci, nie dowiemy się praktycznie niczego o tej sympatycznej trójce bohaterów, dlatego ci czytelnicy, którzy nie zetknęli się z ich wcześniejszymi przygodami, nie będą mieli okazji ich poznać i polubić. Akcja poprowadzona jest nierówno, zachowuje się jak ktoś, kto właśnie wyszedł z suto zakrapianej imprezy i wraca do domu nierównym krokiem. Na arenie pojawiają się na chwilę postaci, które wprowadzane są jakby na siłę, coś nagle odkrywają, albo w magiczny wręcz sposób naprowadzają na trop Wiktorię, po czym znikają, aby zrobić miejsce innym. Niczego ciekawego nie dowiadujemy się zarówno o nich, jak i o historii rodu Wiktorii czy regionu, w którym rozgrywa się akcja. Historia skarbu i drogi do niego prowadzącej jest słaba i nieciekawa, a zakończenie przewidywalne i nie wzbudzające żadnych emocji.

Emilia Nowak jest młodą pisarką, której gorąco kibicuję i życzę przyszłych sukcesów literackich, jednakże muszę przyznać, że drugie spotkanie z jej literaturą nie należy do udanych. Szkoda. Spodziewałam się czegoś na miarę „Perły”, a otrzymałam zaledwie jej marną imitację.

A przecież „Sekret Starego Dębu” zaczyna się naprawdę ciekawie. W stylu autorki najbardziej podobają mi się jej opisy przyrody, miejsca akcji czy też otoczenia bohaterów. Te elementy są naprawdę udane i to one właśnie sprawiają, że historia na samym początku zaczyna mnie wciągać i zaprasza do przeżywania przygód wraz z bohaterami. To najmocniejszy punkt książek Emilii Nowak. Niestety, jej opisy postaci i dialogi między nimi są dużo, dużo słabsze. Ale przecież, tak jak pisałam, jest to bardzo młoda osoba, która dopiero wkracza na ścieżkę literatury i szuka na niej swojej własnej drogi. Podczas jednej z dyskusji na forum internetowym, autorka przyznała się, że jej książki powstają w bardzo krótkim czasie. I może to właśnie jest przyczyną dość płytkiej i niedopracowanej książki? Pani Emilio, może „Sekret” zyskałby na wartości, gdyby powstawał wolniej, a wszelkie niuanse językowe oraz wątki przygodowe, zostały przemyślane i odpowiednio okraszone elementami tajemnicy i doprawione szczyptą historii?


Za kilka dni wybieram się na Targi Książki do Krakowa, na których swoją obecność potwierdziła pani Emilia. Być może będę miała okazję zadać jej osobiście kilka pytań i wyrazić nadzieję, że następne jej książki będą staranniej wydane, bogatsze w treść i bardziej podobne do błyszczącej "Perły" niż do niedopracowanego "Sekretu"


wtorek, 7 października 2014

Uliczkami przedwojennej Bydgoszczy



Bydgoszcz to miasto, z którym związał mnie los. Tutaj spędziłam dzieciństwo oraz okres nastoletni, by po studiach w innym mieście powrócić do niego jakby przyciągana magnesem, któremu nie sposób się oprzeć. Z roku na rok widzę, jak Bydgoszcz pięknieje, jak w cudowny sposób odkrywa swoje uroki dla mieszkańców i dla turystów. To miasto położone nad malowniczą rzeką Brdą ma magnetyczny wręcz urok, który jest najbardziej odczuwalny w tak charakterystycznych miejscach, jakimi są: park nad Starym Kanałem Bydgoskim, śluzy Starego i Nowego Kanału znane doskonale miłośnikom serialu „Czterej pancerni i pies”, czy jedyna w swoim rodzaju Wyspa Młyńska. Spacerując tymi urokliwymi miejscami, często zastanawiam się, jak wyglądały one dawniej. Oraz jak wyglądali i zachowywali się mieszkańcy dawnej Bydgoszczy. Jak i gdzie się ubierali? Jak spędzali czas? Czym zajmowali się w wolnym czasie? Jak wyglądały spotkania rodzinne i przyjacielskie?

Dzięki jednemu z najsłynniejszych piewców uroku naszego miasta, Jerzemu Sulimie-Kamińskiemu, miałam okazję przyjrzeć się z bliska dawnym bydgoszczanom oraz samemu miastu.


Jerzy Sulima-Kamiński urodził się w Bydgoszczy i tutaj też zmarł. Całe swoje życie i twórczość poświęcił ukochanemu miastu. Pracował w Rozgłośni Polskiego Radia i szerzył kulturę wśród mieszkańców. Był jedną z najważniejszych osobistości Bydgoszczy dwudziestego wieku.
Jego najsłynniejszym dziełem jest Trylogia Bydgoska, czyli trzytomowa powieść „Most Królowej Jadwigi”, opisująca kilkadziesiąt lat z życia miasta.











We wrześniu miałam ogromną przyjemność uczestniczyć w promocji nowego wydania tej właśnie książki, które to wydarzenie odbyło się w bydgoskim Miejskim Centrum Kultury:







Podczas tego ciekawego spotkania miałam okazję podziwiać aktorów bydgoskiego teatru odgrywających scenę z życia artysty piszącego swoją powieść, wysłuchać wspomnień trzech kobiet Jerzego Sulimy-Kamińskiego, czyli jego żony Ireny, córki Elżbiety (której dedykował powieść) i wnuczki, a także ciekawych anegdot opowiedzianych przez jego przyjaciół. Wyłonił się z tych opowieści i wspomnień portret pisarza kochającego swoje miasto. I tym właśnie jest jego „Most Królowej Jadwigi” – jest to wyraz miłości do Bydgoszczy napisany pięknym językiem erudyty, jakim niewątpliwie był autor. Według słów jego żony, Pani Ireny, Jerzy Sulima-Kamiński był człowiekiem wielkiej kultury, dbającym o czystość języka, bardzo wymagającym wobec najbliższych i nie znoszącym wulgaryzmów w codziennym życiu, co sprawia, że jest mi jeszcze bliższy.



Na okładce pierwszego tomu widzimy sylwetkę autora zwróconego z stronę tytułowego mostu, Mostu Królowej Jadwigi. I właśnie w tej okolicy będziemy przebywać śledząc losy bohaterów, ponieważ to tutaj, przy ulicy o tej samej nazwie, mieszkał mały Jerzuś z rodzicami. Tom pierwszy opowiada o mieście tuż przed wybuchem wojny, a jego akcja kończy się dokładnie 1 września 1939 roku.
Pozwólcie, że opowiem Wam o tym niezwykłym spacerze, który odbyłam uliczkami dawnej Bydgoszczy u boku Jerzusia. A spacer był to niezwykły.
Wraz z bohaterem cofnęłam się w lata trzydzieste dwudziestego wieku i spojrzałam na miasto jego oczami. Obejrzałam Bydgoszcz oczami chłopca, który dorastał w kamienicy, w mieszkaniu na 3 piętrze, skąd rozpościerał się widok na dużą część miasta w czasach, kiedy nie było jeszcze wysokich budynków zasłaniających panoramę. Jaki piękny widok roztaczał się za oknem: dachy kamienic, kościołów, parki, sklepy i zakłady pracy, takie jak garbarnia czy wytwórnia pilników. Jerzuś widział nawet słynną Wieżę Ciśnień na Wzgórzu Dąbrowskiego, która teraz, zamieniona w muzeum, zachwyca mieszkańców i turystów. Poznałam rodzinę Jerzusia i jej przedstawicieli, jakże charakterystycznych i ciekawych: Babusię Jak Dzwon wyciągającą igłą strzykawki alkohol z cukierków sprzedawanych w sklepie, Dziadusia Polonusa procesującego się od wielu lat o dawne zagarnięte majątki rodowe, Dziadusia Ażurowego, Babusię Rzechotkę, Ciotkę Monikę – starą pannę marzącą o odzyskaniu majątku przez ojca, co pozwoliłoby jej wyjść za mąż „odpowiednio” do stanu, eleganckiego wujka Pawła mieszkającego w Warszawie, czy też utracjusza wujka Janka, znającego biegle język francuski i wspaniale grającego na skrzypcach. 
Ale postaci to tylko jedna część tej niezwykłej opowieści. Drugą i jakże ważną, jest miasto. Jerzy Sulima-Kamiński operuje eleganckim, dawnym językiem typowym dla opisywanej przez siebie epoki, ale jednocześnie dodaje do niego mnóstwo ciepła i plastycznego wyrazu, co sprawia, że bez problemu wyobraziłam sobie otaczające bohatera widoki, zapachy i smaki. Autor dotyka wielu płaszczyzn dawnego życia, dzięki czemu można zobaczyć, gdzie chodzono w przedwojennej Bydgoszczy na spacery, co jadano, gdzie kupowano, czy nawet gdzie zanoszono zegarki do naprawy lub do jakiego krawca spodnie do uszycia. Świat Jerzusia był światem tak fascynującym, jak tylko może być dla kilkuletniego chłopca. Z jaką ciekawością i zapałem oglądał z okien trzeciego piętra wojskową defiladę! Z jakimi detalami opowiada o najbliższym sąsiedztwie, o zapachach dobiegających z pobliskiej garbarni, o smakołykach sprzedawanych w sklepie kolonialnym swojego dziadka. Wreszcie, z jaką swadą i fascynacją relacjonuje wielkie wydarzenie: rodzinną wyprawę na spektakl do objazdowego cyrku.

„Most Królowej Jadwigi” to powieść niezwykła. Przenosi nas w czasie i pozwala podziwiać dawne miasto i jego mieszkańców, a język, jakim jest napisana wywiera ogromny urok na czytelniku i wzbudza zazdrość swym bogactwem i elegancją, jakich próżno szukać w dzisiejszej mowie potocznej.
Książka zainteresuje głównie osoby związane z Bydgoszczą, ale i ci, którzy nie znają miasta, znajdą w nim bogactwo szczegółów z mieszczańskiego życia dwudziestolecia międzywojennego. Dla mnie osobiście książka ma wydźwięk prywatny: znalazłam w niej wiele znanych mi miejsc, które odgrywają dużą rolę również w historii mojej rodziny, jak osiedle Jachcice, prestiżowe przedwojenne Gimnazjum Żeńskie Wandy Rolbieskiej, Dom Towarowy czy kościół na Placu Piastowskim.
Tom pierwszy kończy się, jak wcześniej wspomniałam, w dniu wybuchu wojny.
A jak wyglądało życie w ogarniętej wojną Bydgoszczy? O tym dowiecie się z opisu tomu drugiego już niebawem.

I jeszcze pamiątka od żony autora: