czwartek, 29 maja 2014

One trzy i jedno miasto, czyli wędrówki po Bydgoszczy


Ostatnie tygodnie były tak bogate w wydarzenia wszelakie, że prawie zapomniałam o moim blogu :-)
Czas to nadrobić.
Dlatego dzisiaj daruję sobie moje ulubione historie "wstępne", czyli tak zwany prolog do opinii i przedstawię jeden z moich prezentów urodzinowych:








Książek Marii Ulatowskiej dotychczas nie czytałam, dlatego z radością usiadłam do lektury spodziewając się odkryć nowy skarb owinięty w piękną okładkę. Bo przyznać muszę, że książka wydana jest naprawdę bardzo ładnie i zachęcająco.
Od samego początku zapowiadało się naprawdę nieźle, bowiem akcja "Prawie sióstr" toczy się w moim rodzinnym i ukochanym mieście, czyli w Bydgoszczy. Nawet zadedykowana jest bydgoskim przyjaciołom autorki, a w słowie skierowanym do czytelnika na końcu książki przeczytać możemy, że Maria Ulatowska kończyła liceum, do którego i ja chodziłam.
Jednym słowem: to książka specjalnie dla mnie. Byłam o tym przekonana.
Ale przejdę do szczegółów. Jeśli chodzi o klimat powieści, czytało mi się ją wspaniale. Bo czyż inaczej mogło mi się czytać o miejscach, które doskonale znam i które mi również, tak jak autorce, kojarzą się z najpiękniejszymi chwilami licealnymi? Przytoczmy kilka najważniejszych z nich: VI Liceum Ogólnokształcące w Bydgoszczy i jego otoczenie: Park Kochanowskiego, Sielanka z jej pięknymi i urokliwymi willami, najbliższe ulice Dzielnicy Muzycznej, Aleje Ossolińskich, a do tego wspomnienie mojej ulubionej lodziarni na Placu Piastowskim, która przecież funkcjonuje do dzisiaj i do dzisiaj tylko tam chodzę na lody. Jednym słowem Maria Ulatowska zrobiła mi przemiłą niespodziankę umieszczając akcję swojej najnowszej książki w tych, jakże drogich mi, miejscach. I za to należy jej się bardzo duży plus i duży ukłon.
Niestety, fabuła i wartość literacka "Prawie sióstr" nie chwyciły mnie za serce. Z prostych powodów.
O czym opowiadają "Prawie siostry"?
Powieść zaczyna się nieźle: otóż poznajemy trzy przyjaciółki z "szóstki", które kończą właśnie klasę maturalną i postanawiają spotykać się co pięć lat 5 września o godzinie 17:00 w parku przy liceum, po czym konsumując obiad w restauracji "Pod Orłem" opowiadać sobie o tym, co wydarzyło się w życiu każdej z nich. Jest to ciekawe, ale też i zabawne, bo przecież i tak nawet przez chwilę nie tracą ze sobą kontaktu i doskonale orientują się nawzajem w zawirowaniach swoich życiorysów.

Akcja powieści jest raczej chaotyczna, a namnożenie postaci, z których prawie każda ma zarówno imię, jak i pseudonim, nie ułatwia lektury i swobodnego poruszania się po meandrach wątków i sytuacji. Co więcej, głównymi problemami Leksi, Teo i Luśki, są oczywiście kłopoty sercowe. Co najmniej kilka razy w ciągu czytania miałam wrażenie, że największym życiowym powołaniem każdej z dziewczyn jest po prostu znalezienie sobie "faceta". Maria Ulatowska pisze językiem, który niestety nasuwa mi skojarzenie z prostymi romansidłami; okrasza swoje opisy takimi zdaniami, jak: "W szkole nie mógł się opędzić od dziewczyn", "Wszystkie do niego wzdychały", "Co z tego, że drań i oszust, i tak lecą na niego wszystkie kobiety", "Wiem, że on traktuje mnie jak zabawkę, ale ma przecież takie piękne niebieskie oczy..." i tym podobne. Kilkakrotnie byłam tymi "życiowymi" prawdami mocno zażenowana i zirytowana. Nie dość, że są to koszmarki językowe, to dodatkowo swoim infantylizmem bardzo psują odbiór i niweczą wszelką przyjemność czytania.
Postaci przedstawione przez Marię Ulatowską są raczej monotonne i niezbyt ciekawe, a dialogi między nimi sztuczne i nudne.
Właściwie jedyną postacią, która wzbudziła moją prawdziwą sympatię, jest kierowniczka schroniska dla zwierząt "Cztery Łapy": Weronika, która jest jedyną osobą z tak zwanym charakterem w tym całym zgromadzeniu osóbek miałkich i o niewielkich ambicjach.
Dodam jeszcze, że mężczyźni występujący w "Prawie siostrach" są przedstawieni wyjątkowo negatywnie, z jawną niechęcią i właściwie niczym specjalnym się od siebie nie różnią. Życie upływa im na zdobywaniu kolejnych kobiet i zgrabnym lawirowaniu między spotkaniami z nimi tak, aby nie dowiedziały się one o sobie nawzajem.
 Jedynym naprawdę ciekawym wątkiem powieści jest ten opowiadający o pracy wolontariuszy w schronisku "Cztery Łapy" i o pewnej wrażliwej dziewczynce z domu dziecka, która wreszcie, tak jak i niektórzy mieszkańcy schroniska, pewnego dnia otrzymuje to, co dla niej najcenniejsze, czyli własny dom. Ale przecież jedna jaskółka wiosny nie czyni i tak samo tutaj jeden ciekawy wątek nie uratuje całej, prościutkiej fabuły.

Podsumowując, była to dla mnie lektura mieszana. Miło było znów zobaczyć moją Bydgoszcz z czasów licealnych, szkoda tylko, że z tak mało interesującymi bohaterkami i ich, jakże banalnymi, kłopotami. Na pewno spodziewałam się czegoś więcej, bogatszych wrażeń i większej wrażliwości literackiej oraz ciekawszej historii. A dostałam zwykłą papkę bez formy i jakiejkolwiek głębszej treści.



1 komentarz:

  1. "W szkole nie mógł się opędzić od dziewczyn", "Wszystkie do niego wzdychały", "Co z tego, że drań i oszust, i tak lecą na niego wszystkie kobiety", "Wiem, że on traktuje mnie jak zabawkę, ale ma przecież takie piękne niebieskie oczy..."

    Jakbym o sobie czytał :)

    OdpowiedzUsuń