sobota, 20 września 2014

Urok nadmorskiego miasteczka, czyli Darłowo oczami Tyrmanda



Od wielu, wielu lat część każdych letnich wakacji spędzam w małej, uroczej nadbałtyckiej mieścinie niedaleko Darłowa. W tym roku byłam tam również. I, jak co roku, tak i teraz, przynajmniej jeden dzień musiałam spędzić snując się po deptaku i zakamarkach małych darłowskich uliczek, które tak bardzo lubię. Jednakże dopiero niedawno dzięki koledze z forum http://www.pansamochodzik.cba.pl/ i jego zagadce (dziękuję, Kynokephalos) dowiedziałam się, że to niewielkie, ale piękne miasteczko zostało opisane przez Leopolda Tyrmanda w jednej z jego powieści. Powodowana ciekawością, a także zachęcona opinią kolegi, od razu zamówiłam jeden egzemplarz i przeczytałam jednym tchem:







„Siedem dalekich rejsów” to, przyznam z niejakim wstydem, moje pierwsze spotkanie z prozą Tyrmanda i muszę stwierdzić, że było to spotkanie niezwykłe i poruszające. Na pewno z gatunku tych, które na własny użytek nazywam "magicznymi". Niewielu literatów pisze w sposób, który swoim kunsztem drąży moją czytelniczą duszę i wywołuje lawinę myśli i rozważań, odzywających się potem jeszcze długo wyraźnym echem, niczym dzwoneczki z Chatki Ech należacej do Panny Lawendy (tak pięknie opisanej przez Lucy Maud Montgomery w "Ani z Avonlea"). Kiedyś pisał tak między innymi Melchior Wańkowicz. Teraz w taki sposób, taką piękną, a jednocześnie prostą prozą, czaruje chyba jedynie Wiesław Myśliwski. 
Ale dzisiaj ma być o Tyrmandzie.
Po pobieżnym przejrzeniu opinii na temat tej powieści, spodziewałam się książki z gatunku przygodowych z poszukiwaniem zabytku historycznego w tle. Nic bardziej mylnego.
Tyrmand wybiera małe portowe miasteczko na tło do ukazania relacji między kobietą a mężczyzną, ralacji narodzonej niespodziewanie i niejako niechcianej przez obie zainteresowane strony. Ktoś porównał dzieło Tyrmanda do utworu teatralnego i przyznam, że to chyba najtrafniejsze sklasyfikowanie formy utworu. Mało mamy tutaj opisów scenerii, jedynie tyle, aby wprowadzić czytelnika w klimat wczesnej wiosny w nadmorskim miasteczku w pierwszych powojennych latach. Akcja rozgrywa się bowiem w roku 1949 i obejmuje jedynie trzy dni. Również opisy dramatis personae ograniczone są do niezbędnego minimum, nie dowiadujemy się o nich wiele, co pozostawia nam szeroki margines dla wyobraźni, a także nadaje akcji i bohaterom posmak tajemnicy. Powieść bazuje głównie na dialogach. Inteligentnych, błyskotliwych, niebanalnych, pobudzających zmysły i wyobraźnię czytelnika. Dialogach, które drążąc i pobudzając, nie odkrywają jednak zbyt wiele. Tyrmand był wielkim erudytą i fakt ten znajduje odzwierciedlenie w każdym zdaniu "Siedmiu dalekich rejsów".

O czym opowiada "Siedem dalekich rejsów"?
Otóż pewnego wiosennego dnia roku 1949, na darłowskiej stacyjce kolejowej spotyka się dwoje dorosłych ludzi: Nowak, który przedstawia się jako dziennikarz (ale do końca pozostaje kimś, czyja przeszłość owiana jest mgłą tajemnicy) oraz Ewa Kniaziołęcka, historyk sztuki, która przyjeżdża do Darłowa w celach służbowych. Oboje interesują się słynnym, zaginionym podczas wojny zabytkiem sztuki: tryptykiem Eryka Pomorskiego. Każde z nich oczywiście ma własne plany co do tego unikatu. Między Ewą a Nowakiem od początku wyczuwalne jest napięcie, które ze strony na stronę wzrasta w tempie jednostajnie przyśpieszonym. Obie te osoby prowadzone są przez autora niejako osobnymi torami; spotykają się z mieszkańcami miasteczka w sobie tylko wiadomych celach, prowadzą ciekawe rozmowy, spacerują po Darłowie, ale przecież ich drogi splatają się wyjątkowo często, a ich wzajemna relacja jest głównym wątkiem powieści.

Dodatkowego smaczku treści nadają postaci drugoplanowe, o których, jak wspomniałam wcześniej, nie dowiadujemy się od autora zbyt wiele, ale które wtapiają się idealnie w klimat małego prowincjonalnego miasteczka i stają się niejako dodatkowym tłem dla ukazania głównego wątku.
Bo czyż nie jest kimś typowym Madame Kraal, samotna kobieta prowadząca hotel i tęskniąca za dawnymi, lepszymi czasami? (Swoją drogą, czy to nie dziwne, że dawne czasy jawią nam się zawsze jako te "lepsze" od obecnych?) Czyż nie czujemy sympatii do Anity, pokojówki, która żyje dniem dzisiejszym i cieszy się z najdrobniejszych rzeczy? Czy nie intryguje nas bogaty makler okrętowy, Leter, który z pozoru wydaje się szczęśliwym człowiekiem, a tak naprawdę skrywa głęboko swój dramat i chęć ucieczki? Te postaci są bardzo ludzkie i wiarygodne. I proza Tyrmanda jest właśnie taka: wiarygodna i bardzo bliska czytelnikowi.

"Siedem dalekich rejsów" czyta się szybko i ze smakiem, delektując się każdym słowem i żałując, że książka tak szybko się kończy.
Polecam serdecznie wielbicielom literatury z wysokiej półki.




poniedziałek, 15 września 2014

Nowy wujek do partyjki makao czyli Florian u Borejków



Czy jesteście ciekawi dalszych losów sympatycznych, inteligentnych i elokwentnych sióstr Borejko? Jeśli tak, to zapraszam do przyjrzenia się im bliżej na stronach kolejnej części cyklu, czyli:








„Pulpecja”, jak wskazuje tytuł, koncentrować powinna się na postaci najmłodszej z Borejkówien – Patrycji, tymczasem rozpoczyna się spektakularną sceną ślubu Idy. Scena ta obfituje, jak zwykle u Musierowicz, wieloma zabawnymi epizodami, jakim był na przykład brak kluczy do mieszkania i nerwowe przytupywanie gości weselnych, brnących po kostki w śniegu i trzęsących się z zimna, przed kamienicą na Roosevelta. I dopóki autorka opisuje to właśnie wydarzenie, wraz z jego smaczkami i kolorami (perypetie gospodarzy i gości, nietuzinkowe przysmaki przygotowane na przyjęcie, oryginalne żarty Pyzy i Tygryska), dopóty jest wyłącznie dobrze, ciekawie i zabawnie. Potem jest już niestety gorzej. „Pulpecja” jest, moim zdaniem, jedną z najmniej udanych książek Jeżycjady. Czytam ją niejako „z marszu”, ciesząc się już bliskim spotkaniem z Aurelią i Konradem w następnej części. Ale o niej niebawem, a tymczasem napiszę jeszcze kilka zdań o „Pulpecji”.

Otóż Patrycja uczęszcza już do klasy maturalnej i (o zgrozo!) grozi jej oblanie tego ważnego egzaminu, o czym w jej domu rodzinnym zdaje się nikt nie wiedzieć. I tutaj czytelnik zastanawia się, jak to możliwe, że w tak ciepłej i kochającej się rodzinie, w mieszkaniu pełnym domowników, możliwe jest, aby ktoś przez kilka miesięcy pozostał całkiem sam ze swoimi problemami … Sytuacja co najmniej dziwna. Wytłumaczyć ją mogą chyba tylko słowa ojca Borejki, który na wieść o rzeczywiście oblanej przez Patrycję maturze, reaguje w następujący sposób:

Patrycjo, czy prawdą jest to, co słyszę? Jeśli tak, to wytłumacz mi, proszę, jak to się stało, że inteligentna dziewczyna o doskonałym wzroku i słuchu, nienagannym stanie zdrowia i bogatej bibliotece rodzinnej mogła nie zdać czegoś tak prostego jak egzamin maturalny. 

Być może po prostu dla rodziców i sióstr Patrycji już sam fakt przyjścia na świat w rodzinie Borejków powinien być gwarancją zdania egzaminu dojrzałości i to co najmniej w wynikiem bardzo dobrym, zaś o żadnych problemach i zagrożeniu mowy być nie może.
Akcja „Pulpecji” oscyluje wokół sercowych perypetii tytułowej bohaterki i jest przez to uboga i monotematyczna.
Owszem, znajdziemy w książce również i ciekawsze momenty, na przykład początki rozkręcania biznesu florystycznego przez Tomcia i Baltonę, perełki słowno-sceniczne w wykonaniu Pyzy i Tygryska, czy też wątek przyjaźni Pulpecji i Romy. Tylko, czy rzeczywiście była to przyjaźń czy raczej znajomość kontynuowana niejako siłą przyzwyczajenia?
Jedynie scena spotkania Patrycji i Baltony nad jeziorem broni się swoją sielskością i urokiem przyrody, a także bliskością dwojga osób, nie ratuje ona jednak całej książki.

„Pulpecja” wyjątkowo się Małgorzacie Musierowicz nie udała (a może dlatego tak ją odbieram, że Patrycja Borejko jest najmniej lubianą przeze mnie siostrą?), ale nie zmienia to faktu, że następujące po niej „Dziecko piątku” jest jednym z najlepszych tomów cyklu i niedługo będę miała przyjemność o nim napisać.





niedziela, 7 września 2014

Szwed na tronie polskim, czyli Kacpra Ryksa przygód część czwarta


Minęło już trochę czasu, odkąd przeczytałam trzy pierwsze części tetralogii Mariusza Wollnego, a czwarta wciąż czekała na półce na swoją kolej. Wabiła i wabiła, a ja sięgałam po inne książki, a tę omijałam. Dlaczego?
Odkładałam tę chwilę, jak mogłam. Nie chciałam zbyt szybko żegnać się z bohaterem, którego zdążyłam tak bardzo polubić. Ale wreszcie nadszedł czas, kiedy sięgnęłam po czwartą, ostatnią już część przygód królewskiego inwestygatora - Kacpra Ryksa:







Tym razem autor przenosi nas w czasie bardziej, niż we wcześniejszych tomach. Mamy już bowiem rok 1587, wojenny król Stefan Batory nie żyje, a o tron polski stara się kilku kandydatów, między innymi Szwed Zygmunt oraz Maksymiliam Habsburg. Ostatecznie królem zostaje Zygmunt, ale początki jego panowania są burzliwe i trudne.
Kacper Ryx-Turopoński jest już statecznym mężem i ojcem dwuletniego Kacpra-Juniora. Wraz z ukochaną Janką i synkiem mieszka w swoim własnym pierwszym domu. Porzucił niebezpieczną profesję inwestygatora na rzecz spokojnego losu medyka. Jednak sytuacja w kraju i na królewskim dworze nie pozwoli mu spokojnie siedzieć w domu i cieszyć się życiem rodzinnym. Trafiają do niego rozmaite osoby prosząc o pomoc w sprawach wagi państwowej. Któż bowiem, jak nie on, potrafi rozwiązać zawikłane zagadki i wyczyścić miasto z przestępczych brudów?
Niestety, muszę przyznać, że ostatnia część przygód szesnastowiecznego królewskiego inwestygatora jest zdecydowania słabsza od części poporzednich. Mam wrażenie, że autor, chcąc na czwartej części zamknąć cały cykl, miał zbyt wiele pomysłów i wszystkie je upchnął w ten jeden, ostatni tom. Szkoda, bo tylko niepotrzebnie przeładował akcję splatając ją z wielu różnorakich wątków. Gdyby skoncentrował się na wątku zapowiedzianym już w tytule, czyli alchemicznym, jakże ciekawym przecież i bogatym, to by w zupełności wystarczyło, aby zaintrygować czytelnika i sprawić, aby lektura pochłonęła go całkowicie. Wystarczyło tylko otworzyć wrota pracowni alchemicznej i sypnąć garścią tajemnic, przedstawić temat znanych szesnastowiecznych alchemików trochę szerzej, rozbudowując go o znane fakty i nierozwiązane tajemnice. Ten temat to przecież niewyczerpana studnia. Zamiast tego, Mariusz Wollny jedynie nadmienia w kilku miejscach o alchemikach praskich, o ich poszukiwaniach i dokonaniach, a także o ich działaniach w Polsce i ich wpływie na króla, bardzo alchemią zainteresowanego.
Reszta fabuły składa się z niepowiązanych ze sobą wątków, takich jak intrygi w ratuszu, atak dżumy, próby rozbicia armii żebraków, stworzenie Golema, trwoga obywateli żydowskich, poszukiwanie zaginionej pracowni mistrza Twardowskiego, czy też dyplomatyczna "wojna" między królem Zygmuntem a hetmanem Janem Zamojskim.
Przez karty powieści przewijają się hurtowo znane nam wcześniej postaci, które przez chwilę biorą udział w wydarzeniach, ustępując miejsca innym, również znanym, którzy z kolei robią miejsce dla pozostałych również odgrywających swój epizod. Postaci te to między innymi: płatny zabójca - Kettler, uczeń mistrza Twadrowskiego - Pająk, Król Żebraków - Garbus, olbrzym z gospody o wdzięcznym i mylącym imieniu - Niziołek, czy też Matusz Szarski i hutman Trojan. To tylko niektóre z nich; jest ich sporo więcej, a wszystkie razem tworzą zbyt obfitą i chaotyczną mieszankę, która najuważniejszego czytelnika może przyprawić o nerwowe szukanie w pamięci, kto zacz i co się z nim działo w poprzednich tomach cyklu.

Przyznam, że książkę "Kacper Ryx i król alchemików" czytało mi się zupełnie inaczej niż poprzednie części: ciężko i mozolnie. Nawet język autora, który niezwykle cenię, niewiele pomógł i nie zmienił tego, że akcja jest zbyt przeładowana nie pasującymi do siebie elementami. Mariusz Wollny ma wiele pomysłów i bogatą wiedzę historyczną, którą potrafi wspaniale operować, ale zbyt wiele tutaj tego jak na jedną powieść. Ze szkodą dla książki. I dla czytelnika, który ostatecznie nie żałuje tak bardzo rozstania ze swoim ulubionym bohaterem.



sobota, 6 września 2014

Jak ma na imię Bohun, czyli cała Polska czyta Trylogię


Witam po długiej przerwie wakacyjno-pierwszowrześniowej :-) Jeśli myślicie, że przez te dwa miesiące przerwy w mojej prywatnej blogosferze nie przeczytałam żadnej książki i dlatego nie pojawił się żaden wpis, to chętnie wyprowadzę Was z błędu. Czytałam sporo i zgromadził mi się naprawdę duży zbiór książek do opisania, które to pojawiać się będą systematycznie (mam nadzieję) na moim blogu w okresie jesienno-zimowym. Niniejszym ogłaszam koniec przerwy w blogowym świecie Yvonne, a zmobilizowało mnie do tego przede wszystkim pewne ważne dla mnie wydarzenie kulturalne.

Otóż dzisiejszy dzień został ogłoszony przez Prezydenta Polski narodowym dniem czytania Trylogii Henryka Sienkiewicza: 







Stali czytelnicy mojego bloga wiedzą doskonale, że Trylogia to jedna z moich ulubionych serii książek, a język sienkiewiczowski uważam za najpiękniejszy literacki język w naszym narodowym dorobku sztuki pisanej. Podzielam pogląd Adama Galisa, słynnego poety i tłumacza, który powiedział kiedyś, zapytany o inspiracje w zawodzie tłumacza literatury pięknej: "Wyznam, że najwyższym instancjami, do których odwoływałem się w chwilach językowej trwogi i niepewności, były pisma Jana Chryzostoma Paska, Ignacego Krasickiego, no i rzecz jasna, przeczyste źródło ojczyzny-polszczyzny, proza Henryka Sienkiewicza." 

Postanowiłam zatem i ja dołożyć swoją cegiełkę do dzisiejszego dnia i zagłębić się w lekturze mojej ulubionej części Trylogii, napisanej właśnie taką piękną polszczyzną:







Bardzo lubię i cenię całą Trylogię, ale "Ogniem i mieczem" zajmuje zdecydowanie pierwsze miejsce w moim czytelniczym sienkiewiczowskim świecie. Bowiem tutaj właśnie poznajemy najciekawszych i najbardziej złożonych bohaterów, tutaj przeżywamy największe emocje, tutaj Historia krzyczy do nas z każdej stronicy, tutaj wreszcie zaczyna się nasza nieustanna, zapierająca dech w piersiach przygoda rozgrywająca się na najrozleglejszych w historii ziemiach polskich. Fabuły streszczać nie będę, bo po co? Wszyscy znają ją przecież doskonale. Skoncentruję się jedynie na tych elementach, za które cenię "Ogniem i mieczem" tak bardzo, że z przyjemnością przeczytam ją ponownie, a ulubione fragmenty mogę cytować z pamięci obudzona w środku nocy.

Już pierwsze słowa powieści: "Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia" wprowadzają czytelnika w burzliwy wiek XVII - wiek wojen i wielkich rozruchów. Sienkiewicz był wielkim mistrzem tworzenia historycznej atmosfery i wprowadzania czytelnika w sam środek ważkich wydarzeń. Operował specyficznym, dawnym językiem, jakby rzeczywiście żył na ziemiach polskich w wieku, w którym rozgrywają się opisane przez niego sytuacje i zdarzenia. Język powieści jest tak plastyczny i tak do mnie przemawiający, że czuję się niemalże autentycznym obserwatorem akcji. Być może obserwatorem z dalszego planu, ale jednak. A pole do tejże obserwacji jest wspaniałe. Mnogość intrygujących postaci, tych historycznych i tych fikcyjnych; relacje i powiązania między nimi; niespodziewane zwroty akcji oraz, zgodnie z założeniem powstania powieści, czyli "krzepienia serc": duża dawka wspaniałych bohaterskich czynów. Mnóstwo tu niebanalnych postaci, ale wspomnę tylko te dla mnie najważniejsze.
Rycerski i nieskalany Jan Skrzetuski - postać tak biała, jak chmurki na letnim niebie i dlatego być może trochę niewiarygodna; nietuzinkowy i zabawny Zagłoba - opój, tchórz i chwalipięta, ale jakże przecież lubiany przeze mnie (bo przecież nadeszła chwila, kiedy potrafił wykazać się odwagą i zachować prawdziwie po rycersku); Helena Kurcewiczówna - panna z dobrego domu (którą niestety tak fatalnie skrzywdził Jerzy Hoffmann w swojej ekranizacji powieści); kniahini Kurcewiczowa - okrutna i zła, ale przecież miłująca swoich pięciu synów i podstępami pragnąca zdobyć dla nich majątek (w filmie odwrotnie do Heleny - wspaniała kreacja Ewy Wiśniewskiej); potężny i kontrowersyjny władca Jeremi Wiśniowiecki, którego imię trwożnie rozbrzmiewało wśród szerokich stepów, przekazywane z ust do ust między Kozakami, siejąc w nich ogromny strach i budząc respekt.

Osobno muszę wspomnieć o trzech postaciach, które najbardziej mnie w powieści poruszają. Pierwsza z nich to Longin Podbipięta, wspaniała postać, której osobowość, zachowanie i historia wzrusza, krzepi i wzbudza nadzieję na spełnienie marzeń. Scena obrony Zbaraża, bohaterska decyzja Longina i jego samotna wędrówka przez nieprzyjacielski obóz zachwycają i poruszają serce, aby zaraz potem wycisnąć łzy ...
Drugą jest wiedźma Horpyna, która żyjąc w samotności (bo czyż można jako towarzysza liczyć Czeremisa?) i głuszy, dziczeje przez to sama. Ale przecież nadal jest kobietą, czującą i w głębi serca skomplikowaną. Ja nie odbieram jej tylko negatywnie jako okrutną i złą wiedźmę, rzucającą uroki i czytającą przyszłość z wody spływającej po młyńskim kole. To postać charakterystyczna, ale posiadająca tajemnice ...
I wreszcie on, Bohun, bo przecież kobiety lubią czasem takich, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli "drani". Bohun to najciekawsza i najtrudniejsza do oceny (obok Jeremiego) postać powieści. Dziki watażka, wychowany na szerokich i pustych stepach, którego towarzyszami byli jeszcze bardziej dzicy niż on, Kozacy; okrutnik, który bez zmrużenia oka "rozszczepiał" człowieka przy kobiecie; a jednocześnie wrażliwy mężczyzna, który tylko swoim śpiewem potrafił wyznać to, co czuje. Inaczej nie umiał. Los wskazał mu złą ścieżkę, na którą wszedł jakby niechcący i nie potrafił już z niej zawrócić.

I na koniec ciekawostka i zagadka dla Was :-) Czytając kiedyś wspaniałą książkę Melchiora Wańkowicza "Ziele na kraterze" trafiłam na opis zabawnej sceny rozgrywającej się w mieszkaniu pisarza. Uczestnikami sceny byli: dwie córeczki Wańkowicza, Tili i Krysia oraz znajomy pisarza: mecenas Stanisław Święcicki. Otóż inteligentne i elokwentne dziewczynki urządziły z kolegą swojego Taty konkurs z Trylogii właśnie. Pytania były różne, ale odpowiedzi wyłącznie poprawne. Widać było jasno, że obie strony doskonale znają powieści Sienkiewicza. Ale nagle padło pytanie dziewczynek, na które zdumiony adresat nie znał odpowiedzi. Mianowicie: "Jak ma na imię Bohun?"
No właśnie, a Wy wiecie? Jak ma na imię Bohun?
Jeśli się nie mylę, to w ponad siedemsetstronicowej powieści informacja ta pojawia się tylko jeden raz ...







poniedziałek, 7 lipca 2014

Z dziejów pewnego domu na Powiślu


Podczas mojej wędrówki w literacką przeszłość nie mogło zabraknąć książek Hanny Ożogowskiej, która jest jedną z najważniejszych autorek mojego dzieciństwa. Pamiętam, że jej książki pochłaniałam z wielką przyjemnością i wielokrotnie do nich wracałam. Przyznam szczerze, że wahałam się dość długo, od której z książek zacząć mój powrót do tej, mile wspominanej, autorki. Jako pierwsze przyszły na myśl dwie ulubione, czyli "Tajemnica Zielonej Pieczęci" oraz "Głowa na tranzystorach". Tylko którą z nich wybrać? Obie są przecież tak samo ciekawe i zabawne, lektura obu sprawiała mi zawsze wiele radości. I tak zastanawiając się nad wyborem między tymi dwoma tytułami, niespodziewanie zachęciła mnie swoją kolorową okładką zupełnie inna, też przecież kiedyś czytana, ale mniej utrwalona w pamięci:






"Ucho od śledzia" to książka, której tematem przewodnim jest coś, co doskonale znam sama z mojego dzieciństwa. Gdyby zapytać dzisiaj dzieci, co to jest "kwaterunek", zapewne żadne z nich nie potrafiłoby wyjaśnić co to oznacza. Ja natomiast znam znaczenie tego archaicznego słowa bardzo dobrze, ponieważ dom, w którym mieszkałam jako dziecko, dom moich pradziadków, został właśnie poddany po wojnie systemowi kwaterunkowemu, a osoby, które wprowadziły się "na pokoje" mieszkały tam jeszcze w latach osiemdziesiątych, dzięki czemu zapisały się jasno w mojej pamięci. Co więcej, nie były to dla mnie osoby obce. Ale też nie rodzina. Kim zatem są dla siebie osoby mieszkające pod jednym dachem i dzielące na co dzień wspólne pomieszczenia, takie jak kuchnia i łazienka?

Hanna Ożogowska w "Uchu od śledzia" pokazuje dzieje właśnie takiego domu i jego mieszkańców. Znajdujemy się na Powiślu, w domu niegdyś pięknym i okazałym, dumie jego właścicieli. Domu, który, jak wiele innych, ucierpiał podczas wojny i teraz tylko jego sylwetka przypomina dawną świetność. Parter jest całkowicie zniszczony i nie nadaje się do przyjęcia lokatorów, ale ocalało piętro, niegdyś zamieszkane wyłącznie przez właścicieli, państwa Szafrańców. Teraz to okazałe piętro podzielone jest na kilka maleńkich mieszkań, które zajmowane są przez galerię barwnych i jakże różnych postaci. Wydaje się, że już teraz jest wszystkim ciasno i duszno od mnogości osób, zwierząt i problemów. Nie spodziewają się nawet, że ich dom otworzy swoje podwoje dla dodatkowych gości: dwojga młodych ludzi, którzy swym przybyciem wniosą w jego życie zupełnie nowe kłopoty, zawirowania i intrygujące wydarzenia.
W książkach Hanny Ożogowskiej cenię szczególnie dwa elementy. Pierwszy to oczywiście postaci. Bohaterowie jej książek są niezwykle dobrze scharakteryzowani, posiadają bogate osobowości, są niezwykle różnorodni i ciekawi. W "Uchu od śledzia" widać to doskonale. Spróbujmy zdjąć na chwilkę jedną ze ścian budynku i zajrzyjmy do poszczególnych pomieszczeń. Państwo Szafrańcowie, Leontyna (cóż za piękne imię, wyrażające dostojność, klasę i piękno czasów minionych) i jej mąż to właściciele domu. Pani Leontyna wciąż żyje przeszłością i wspomina dawne czasy narzekając na obecne i na brak swobody we własnym przecież mieszkaniu. Jej mąż to spokojny i radosny staruszek śpiewający kujawiaka i z wielką dbałością pielęgnujący ogródek. Państwo Piotrowscy - rodzina z dwójką dzieci, z których starsze, Witka, czytelnik pozna bliżej. Pani Aniela, pielęgniarka z sercem na dłoni, dbająca równo o wszystkich i dla wszystkich tak samo serdeczna. Pani Tołłoczko, nauczycielka, schorowana i zniechęcona, bardzo wymagająca dla uczniów. Pan Czernik, kawaler, mechanik złota rączka, lubiący zbyt często zaglądać do kieliszka.
I dwie nowe osoby, nowi lokatorzy: Michał, zbuntowany nastolatek, który staje okoniem do wszystkiego i wszystkich oraz sierota Agnieszka, którą los rzuca tam, gdzie akurat ma kaprys.
Wszystkie te postaci odgrywają znaczącą rolę w wydarzeniach toczących się w domu na Powiślu, a nakreślone są w tak charakterystyczny sposób, że czytelnik musi się do nich ustosunkować. Te osoby i ich zachowania budzą emocje i wzruszenia oraz zainteresowanie ich losem. Niektóre z nich bawią, inne irytują, jeszcze inne intrygują i uczą dając przykład swoich doświadczeniem bądź podejściem do życia.
Drugim ważnym i cenionym przeze mnie aspektem książek Ożogowskiej jest tło akcji. Czytelnik spaceruje po Warszawie wraz z bohaterami, poznaje Powiśle, Mokotów, szkołę, w której uczą się Agnieszka, Witek i Michał, lokalny koloryt i klimat okolicznych ulic, zakamarków, podwórek, dzięki czemu wyobrazić może sobie doskonale ówczesny wygląd stolicy.
Nie mogę nie wspomnieć też o języku i dialogach, które są wspaniałe i rewelacyjnie oddają osobowość postaci i ich temperament. Autorka ma niezwykły dar wkładania w usta każdego z bohaterów pasującego mu języka, indywidualnie dobranego. Powiedzonka Michała, którymi sypie jak z rękawa, bawią i potwierdzają znaną dobrze maksymę, że "nie masz cwaniaka nad Warszawiaka". I chociaż Michał pochodzi z Łodzi, a do Warszawy trafia pchnięty palcem losu, to przecież Warszawa urzeka go, tak jak urzekła niegdyś mnie dzięki książkom Hanny Ożogowskiej. A teraz zauroczenie wróciło. Zarówno książką i jej stylem, jak i uroczą stolicą.

Czy na tym zakończy się mój powrót do książek Hanny Ożogowskiej?
Ucho od śledzia! :-)





poniedziałek, 30 czerwca 2014

Wyszperane na targowisku staroci ...


Na początku czerwca odbył się na Starym Rynku mojego miasta kiermasz rzeczy wszelakich. Udałam się na niego w celu wyszperania i odkrycia zakurzonych, tkniętych patyną czasu, pachnących starzyzną, książek. Jakie było moje zdziwienie, kiedy wśród wielu stoisk na próżno wypatrywałam celu mojej wyprawy. Na straganach pyszniły się różności: począwszy od jadła i napitku wszelakiej maści (kozie sery, wędliny, miód, lemoniada, pajdy chleba ze smalcem, konfitury itp.), poprzez ozdoby, biżuterię, drewniane zabawki, koronkowe serwetki, obrusy, aż do staroci typu telefony na korbkę, aparaty fotograficzne, kolorowe naczynia, puzderka, czy też okrągłe lustereczko z ozdobną rączką, jakby prosto wyjęte z bajki o Królewnie Śnieżce. Wybór ogromny, a różnorodność jeszcze większa. Tylko książek jakoś nie mogłam wypatrzyć na żadnym stoisku ... Wdałam się zatem w rozmowę ze sprzedawcą antyków i rozmaitości z historią i spytałam go wprost, dlaczego nie ma żadnych białych kruków. Uśmiechnął się na to szeroko i powiedział: "Tam z tyłu są dwie skrzynie pełne książek. Pani sobie pójdzie i poszpera." Poszłam zatem i oddałam się jednemu z ulubionych zajęć. I wyszperałam pięć książek, za które zapłaciłam Panu równowartość trzech piw (taką stawkę podał). Jedna z nich to prawdziwa perełka: została wydana w Wilnie w 1859 roku i posiada nawet pieczątkę cenzora. Już sam tytuł wskazuje na rzecz cenną: "Kopa z naddatkiem bajek naszych pisarzy dla młodzieży płci obojej." Ale o niej będzie innym razem.
Dzisiaj napiszę kilka słów o innej zdobyczy odkrytej tego dnia w skrzynce sympatycznego Pana od lustereczka Królewny Śnieżki:



 
 
 
 

"Czerwone maquis z Chamonix" to niewielka objętościowo opowieść napisana przez Krzysztofa Próchnickiego. Liczy zaledwie 70 stron i wydaje się jakby wstępem do właściwej historii, przystawką przed głównym daniem czy szkicem do właściwego obrazu.
Już sam tytuł wskazuje na tematykę i umiejscawia akcję w dobrze znanym francuskim regionie alpejskim. Dodatkowo odkrywa od razu, kto będzie bohaterem tejże książki. Bowiem "maquis" to byli przecież znani członkowie francuskiego ruchu oporu, którzy walczyli w partyzanckich oddziałach podczas II Wojny Światowej.
Głównym bohaterem tej opowieści jest Polak, Józef Szczepaniak, góral z pochodzenia. Józef jest wyśmienitym narciarzem, zbierającym laury w przeróżnych zawodach sportowych. Kiedy wybucha wojna, do jego miasteczka przybywa oddział niemiecki, którego dowódca planuje zebrać najlepszych polskich narciarzy i zmusić ich do występowania w zawodach w reprezentacji Rzeszy. Szczepaniak nie zamierza jednak podpisywać volkslisty i ucieka z miasteczka. Przedostaje się przez góry na Węgry, gdzie dowiaduje się o formowaniu jednostek wojska polskiego we Francji, dokąd udaje się nie zwlekając.
We Francji trafia na pole walki, ale po zawieszeniu broni podpisanym przez Petain'a dostaje się do niewoli, z której udaje mu się szczęśliwie zbiec.
Pamiętamy, że Józef jest góralem z krwi i kości, zatem ciągnie go w góry jak przysłowiowego wilka do lasu. Los zaprowadzi go we francuskie Alpy, do uroczego miasteczka Chamonix, które jest areną licznych partyzanckich walk i brawurowych akcji. Marzeniem Szczepaniaka jest dołączenie do tych odważnych maquis i walczenie przy ich boku, ale zanim to nastąpi, wiele się jeszcze wydarzy.
Jako wytrawny narciarz i znawca gór, dostaje ważne zadanie zorganizowania stałej przeprawy przerzutowej przez góry dla uciekinierów polskich i francuskich na teren neutralnej Szwajcarii.
 
"Czerwone maquis z Chamonix" czyta się szybko i z zapartym tchem. Akcja prowadzona jest sprawnie, opisy wydarzeń, w których bierze udział główny bohater (a nawet części z nich jest inicjatorem), zapierają dech w piersiach. Autor plastycznie oddaje piękno i dzikość gór oraz trud walki na tym terenie. Nie spodziewałam się, że w tak niewielkiej przecież książeczce znajdę tyle różnorodnych elementów i zwrotów akcji. Mamy tu przecież opis trudnej i niebezpiecznej przeprawy przez góry, akcję wysadzania tunelu, wątek przyjaźni nawiązanej na polu walki, czy też dynamiczną scenę ucieczki z więzienia. A wszystko to napisane z wprawą i werwą, ciekawym i wciągającym językiem. Trochę żal, że autor nie pociągnął tej historii dalej, ale może czasem nieco krótsza opowieść pozwala bardziej rozwinąć się myślom i puścić wodze fantazji ...?
 
I jeszcze ciekawostka: książka wydana jest w serii z tygrysem Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej, a na jej ostatniej stronie znajduje się ... krzyżówka. W moim egzemplarzu jest całkiem pusta, nie rozwiązana, tak jakby czekała specjalnie na mnie. A dodam, że krzyżówki to coś, co Yvonne lubi prawie najbardziej :-)
 
 

 

środa, 25 czerwca 2014

Literacki wehikuł czasu


Stali czytelnicy "od książki do szafy" wiedzą doskonale, że moje podejście do literatury bardzo często przybiera postać sentymentalną i ubiera się w stare szatki. Lubię wracać do książek z dzieciństwa i odkrywać wciąż na nowo ich urok i trochę zakurzony, ale jakże uroczy, klimat. Dlatego nie zdziwi Was pewnie, że nie mogłam przejść obojętnie obok półki w księgarni, na której stała ta oto książka:




 
 
 
 
Przyznam wprost, że przyciągnęła mnie ona kilkoma elementami. Przede wszystkim tytułem, doborem osób wspominających swoje dawne lektury oraz przepięknym wydaniem. Wystarczyło, że otworzyłam ją na kilka chwil i już wiedziałam, że moja biblioteczka zyska nową pozycję.
 
"Co czytali sobie kiedy byli mali" to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez Ewę Świerżewską i Jarosława Mikołajewskiego z dwudziestoma czterema wybranymi znanymi osobami. Są wśród nich osoby znane ze świata językoznawstwa i literatury (Jerzy Bralczyk, Bohdan Butenko), filmu (Krystyna Janda, Andrzej Wajda, Janusz Gajos), sportu (Robert Korzeniowski, Tomasz Majewski), piosenki (Grzegorz Turnau, Jacek Cygan) oraz kilka innych szeroko znanych postaci, a wszystkie one jakże ciekawe i interesujące.
 
Lekturę tej książki mogę podsumować tylko w jeden sposób: była to fantastyczna podróż do krainy literatury dziecięcej. Osoby udzielające wywiadów wspominają swoje pierwsze samodzielnie przeczytane książki, ważnych literackich bohaterów, ulubione ilustracje i ulubionych autorów. Wspomnienia przeplatane są opisami tradycji czytelniczych panujących w ich rodzinnych domach, przytaczane są osoby, które jako pierwsze wprowadziły ich w świat baśni, bajek i historii pisanych.
Ewa Świerżewska i Jarosław Mikołajewski zadają ciekawe pytania: jaką książkę można nazwać ważną, czy książka kojarzy się rozmówcom z czymś innym niż czytaniem, czy nadal posiadają egzemplarze tych starych, czytanych niegdyś bajek i opowieści.
Odpowiedzi są różne, jak różne są osoby udzielające wywiadów. Ale każda z tych rozmów jest ciekawym spojrzeniem w przeszłość. Oczywiście najmilej czytało mi się te, w których odnalazłam moje własne wspomnienia, czyli "Nieumiałka i jego przyjaciół" przytaczaną przez Tomasza Majewskiego (z moich znajomych absolutnie nikt tej książki nie zna, a mój egzemplarz z dzieciństwa zaczytany jest chyba najbardziej z wszystkich stojących na półce i przecież to ją właśnie najczęściej zabierałam na wakacje), "Słoneczko" wspominane przez kilka osób (w bardzo różny sposób, od zachwytu do niechęci), "Pana Samochodzika", "Serce", książki Kornela Makuszyńskiego czy Edmunda Niziurskiego.
Znamienne jest to, co zauważyła jedna z udzielających wywiadu osób: kanon książek dziecięcych i młodzieżowych właściwie pozostaje niezmienny przez lata. Dzieci czytały, wciąż czytają i pewnie czytać będą zawsze wiersze Brzechwy, Tuwima, powieści Nienackiego, Niziurskiego, Bahdaja, Montgomery, Ożogowskiej, baśnie braci Grimm, Andersena czy te z 1001 nocy, komiksy o Tytusie de Zoo. Cała ta podstawa kształtowania dziecięcej wyobraźni i przyszłych zachowań ludzi dorosłych pozostaje bez zmian. Bo przecież opowieści te zawierają wszystko, czego potrzebuje młoda dusza: tajemnicę, przygodę, humor, odrobinę grozy i smutku oraz naukę. A także zachętę do przeżywania każdej chwili z odwagą i czerpania z życia tego, co najlepsze.
Kilka oryginalnych opowieści zapamiętałam wyjątkowo dobrze, jak choćby wspomnienie Andrzeja Wajdy, który nie zawahał się stwierdzić, że brak zamiłowania do podręczników ocalił mu życie w młodości, czy zabawny fakt zakopania w lodach Antarktydy "Mistrza i Małgorzaty" przez Marka Kamińskiego.
Podczas lektury "Co czytali sobie kiedy byli mali" pewne elementy mnie zaskoczyły. Przede wszystkim to, że kilka osób czytało we wczesnym dzieciństwie takie książki, jak Trylogia Sienkiewicza, czy nawet "Pana Tadeusza". Mnie również te książki są bliskie i czytałam je kilkakrotnie, ale przecież nie w wieku ośmiu czy dziesięciu lat. Ciekawe jest również to, w jaki sposób czytelnicy postrzegają ilustracje książkowe: niemalże dla wszystkich są one niezbędnym uzupełnieniem treści i ciekawą formą wprowadzenia w świat dziecka obrazu oraz zaprojektowanie tego, jak będzie ono w przyszłości odbierać sztukę.
 
Gorąco polecam tę książkę, w której treść pięknie współgra z formą. Wydanie jest wyjątkowo atrakcyjne wizualnie: prawie na każdej stronie można znaleźć zdjęcia okładek starych wydań klasyki dziecięcej i młodzieżowej, odnajdując między nimi te, które się również posiadało bądź czytało i zatopić się we wspomnieniach.
Ja dałam się porwać tej książce całkowicie :-)
To była bardzo przyjemna podróż wehikułem czasu ...