niedziela, 9 marca 2014

Forma i treść - duet doskonały?


Dzisiaj będzie, jak w temacie, o formie i treści. Razem bądź osobno. W kontekście książek oczywiście.
Bez dwóch zdań, ważniejsza w literturze jest treść - to ona przemawia do czytelnika, ona jest wyznacznikiem wartości, znaczenia i jakości. Ona porywa nas w nieznane, pozwala odkryć dalekie lądy, odległe lub przyszłe czasy, roztacza przed nami uroki przygody i pomaga uwierzyć w realizację marzeń.

Tak - treść książki jest zdecydowanie najważniejsza.
Jednakże dla mnie, o czym już kiedyś pisałam, ciekawe, piękne lub oryginalne wydanie, magiczna okładka i tajemnica widoczna jeszcze przed zagłębieniem się w lekturze są tak zwaną wartością dodaną.

Lubię, jak książka jest pięknie wydana, kiedy widzi się tę dbałość o detale, kiedy okładka zapowiada wspaniałą ucztę i nie ukrywam, że nie raz zdarzyło mi się kupić książkę z powodu wydania, które trafiło w mój gust estetyczny.

Oczywiście ideałem jest duet wartościowej treści i pięknej formy.
Mam w swojej biblioteczce mnóstwo pięknie wydanych książek, których treść współgra z urokiem okładki i tworzy z nią perfekcyjną całość.
Takimi książkami są chociażby: "Dwa brzegi ponad tęczą" (Ewa Pisula-Dąbrowska) - cudowna książka o urokliwym Kazimierzu, do której kupna przekonała mnie ostatecznie (i dobrze!) właśnie piękna okładka; "Podróż do miasta świateł" (Małgorzata Gutowska-Adamczyk), czy też opisane wcześniej przeze mnie "Ostatnie rozdanie" (Wiesław Myśliwski).

Ale przecież czasem literatura (lub wydawnictwo) sprawia czytelnikom niespodzianki i płata figle - te miłe i te mniej miłe.
I mnie w tym tygodniu takie dwie niespodzianki spotkały - po jednej z każdego gatunku.

Otóż w tym tygodniu miałam okazję przeczytać dwie książki, które całkowicie wymknęły się mojemu idealnemu schematowi zgodnej symbiozy formy i treści.
Jedna z nich urzekła mnie swoją okładką, natomiast jej treść mocno rozczarowała i nie wywarła na mnie ani w połowie takiego uroku, jak sposób jej wydania.
Druga natomiast - odwrotnie. Wydanie raczej niezachęcające, ośmielę się powiedzieć, że wręcz lekko tandetne i mało gustowne (mówię oczywiście o swoich kryteriach estetyki), ale z jakże niespodziewanie ważną i smakowicie podaną treścią.

Zacznijmy od pierwszej z nich:







"Zbrodnia w błękicie" to debiut literacki Katarzyny Kwiatkowskiej.
Jest to kryminał w klimacie retro i w takim też klimacie książka została wydana - jej kartki są w kolorze lekko brązowym, czy może bardziej ecru, a ich papier chropowaty. Sama okładka - przepiękna, tajemnicza, troszkę senna i zamyślona, wiernie oddająca ciekawy i interesujący tytuł.

Niestety - treść już tak idealna nie jest.
Do fabuły przyczepić się nie mogę: wraz z głównym bohaterem, Janem Morawskim, podróżnikiem i wolnym strzelcem oraz jego kamerdynerem Mateuszem przybywamy do Tarnowic - dworku, który należy do przyjaciela Jana - Tadeusza Tarnowskiego.
Jest schyłek XIX wieku, Wielkopolska pod zaborem pruskim, prawdziwa polska zima, mroźna i z ogromną ilością śniegu.
Jan z Mateuszem przybywają do Tarnowic, gdzie oprócz gospodarzy znajduje się kilkoro gości, a także mnóstwo służby.
Wieczorem podczas kolacji Jan ma okazję poznać domowników i ich gości, a także zaobserwować relacje panujące między nimi. A relacje te są co najmniej dziwne i napięte i mogę dać bystremu obserwatorowi sporo do myślenia.

Następnego dnia rano w pokoju "błękitnym" służba znajduje martwą mieszkankę tegoż właśnie pokoju.
Samobójstwo czy morderstwo?

Do akcji wkracza Jan wraz ze swoim kamerdynerem, który jest miłośnikiem zagadek kryminalnych.
Rozpoczyna się śledztwo.
Przyznam, że para Jan - Mateusz to idealny duet śledczy, zapowiadający ciekawe i błyskotliwe oddzielanie ziaren od plew, które to działanie miało na celu rozwiązanie zagadki i wskazanie mordercy.

Niestety - muszę przyznać, że porównywanie "Zbrodni w błękicie" do kryminałów Agathy Christie i do sposobu prowadzenia śledztwa przez Herculesa Poirot (które to znalazłam w kilku recenzjach) jest mocno przesadzone. Owszem, Jan rozmawia z mieszkańcami domu, próbuje wyciągać z nich ważne dla rozwiązania zagadki elementy, znów rozmawia, i znów, i znów, a tymczasem akcja ciągnie się jak flaki z olejem, a miejscami jest wręcz nudnawo - przyznam, że miałam ochotę odłożyć ją w połowie i nawet nie byłam ciekawa, kto popełnił morderstwo.
Zirytował mnie lekko również sposób przedstawienia postaci dramatu przez autorkę - każdy jest albo krystalicznie czysty, uczciwy i dobry, albo do gruntu zły, głupi, przebiegły i wyrachowany. Nie zgadzam się z takim przedstawieniem postaci - ludzie nie są aż tak jednokolorowi! Ja tego nie kupuję.
Nie znalazłam również w powieści klimatu, który zapowiada okładka. Nie czuje się tutaj tej mroźnej zimy otulającej dworek (a wszak mogła ona być idealną scenografią dla fabuły) - poza kilkoma dość suchymi zdaniami o stertach śniegu zalegających pod murem, pozostałymi po odgarnianiu ganku lub dość naciąganym stwierdzeniem, że dworek został całkowicie odcięty od świata (ale przecież Jan z Mateuszem dotarli tam dzień wcześniej bez przeszkód? Co prawda ze sługą, który doskonale znał drogę, ale to dowód na to, że jednak można się tam dostać). Trochę to wszystko mało przekonujące i mało wiarygodne.

Ale żeby nie koncentrować się tylko na słabych stronach, wspomnę też o kilku plusach, jakimi niewątpliwie są: wspaniałe opisy uczt i potraw w ziemniańskim dworze, hierarchia panująca wśród służby i jej wpływ na codzienne życie, a także bardzo ważna kwestia tajnej nauki języka polskiego jako wyraz buntu i sprzeciwienia się władzom pruskim.

Jednakże tego, czego oczekuję od dobrego kryminału, czyli napięcia i zaskakującego zakończenia - nie znalazłam w "Zbrodni w błękicie".
Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że autorka rozwinie skrzydła i następne jej powieści będą lepsze i bardziej wiarygodne.

A teraz deser, czyli druga niespodzianka, tym razem zdecydowanie z gatunku miłych:






Przyznam, że podeszłam do niej, jak do przysłowiowego jeża.
Dlaczego?
Nie czytałam wcześniej żadnej książki Moniki Szwai, a do tego jeszcze ta nieciekawa okładka, pstrokata i mało zachęcająca do lektury jakoś do mnie nie przemawiała.

Ostatecznie przekonał mnie chyba ten anioł w tytule. Do tej pory książki z aniołami w tytule raczej mnie nie zawodziły, wręcz przeciwnie, były świetne (wspomnę choćby rewelacyjne "Cudowne życie Staśka i innych aniołów" Teresy Anny Aleksandrowicz czy magiczne "Tam gdzie spadają anioły" Doroty Terakowskiej).

I bardzo dobrze, że ten magiczny anioł się tam znalazł i przekonał mnie do sięgnięcia po powieść nieznanej mi dotąd autorki.
Otóż po przeczytaniu stwierdzam, że Monika Szwaja ma bardzo duże szanse na to, aby stać się moim tegorocznym rodzimym odkryciem literackim.

"Anioł w kapeluszu" jest powieścią wspaniałą, a wspaniałe jest w niej właściwie wszystko: różnokolorowe postaci, niebanalna, niespotykana dotąd historia, świetny język, a przede wszystkim atmosfera.
Wsiąkłam w tę książkę całkowicie i nie napiszę o niej wiele, aby potencjalnym przyszłym czytelnikom nie zabierać ani chwili przyjemności w czasie lektury i odkrywania jej uroków.

Nakreślę zatem tylko pokrótce fabułę i dramatis personae.

Główne postaci występujące w powieści są wprowadzane przez autorkę w ulubiony przeze mnie sposób, czyli stopniowo. Poznajemy Jaśminę, Jonasza i Mirandę. Kim są? Tego nie zdradzę.
Każde z nich przeżyło coś niespodziewanego, tragicznego bądź wyjątkowego, coś, co powoduje, że ich życie zmienia się diametralnie, a oni sami potrzebują czegoś, co wydawałoby się zwyczajnym gestem: wyciągnięcia w ich stronę ludzkiej, pomocnej dłoni.
Losy tych trojga skrzyżują się w rodzinnym mieście Jaśminy, czyli w Szczecinie, który jest bardzo ciekawie odmalowany i stanowi doskonałe tło dla powieściowych perypetii bohaterów.
Więcej szczegółów nie zdradzę.
Zostawię każdemu w Was możliwość przekonania się, kto kogo uleczył, w jaki sposób i jakie to miało następstwa.
Dodam tylko, że urzekł mnie język powieści, niesamowity, ciepły humor autorki oraz jej talent do przedstawiania ciekawych postaci, których w książce nie brakuje. Ich barwny korowód przewija się przez kolejne strony wywołując uśmiech, irytację bądź sympatię. A także ciekawość: co będzie dalej.

Sama autorka pisze o sobie: "Przez większość zadowodego życia byłam reporterką i publicystką. Pewnie dlatego moje książki tak mocno trzymają się ziemi. ... Mój powieściowy świat naprawdę istnieje, a jego bohaterów codziennie mijamy na ulicy."

A mnie, jako mieszkankę Bydgoszczy, zaskoczyła jeszcze jedna rzecz: mianowicie nie wiedziałam, że ciasta od Sowy (mające przecież swój rodowód w moim mieście) są popularne również w Szczecinie :)

Dziękuję Monice Szwai za tę ciepłą powieść i muszę czym prędzej zacieśnić znajomość z książkami jej autorstwa.
Jeśli pozostałe okażą się chociaż w połowie tak dobre, jak "Anioł w kapeluszu", to chyba odkryłam nową perełkę w naszej literaturze.






2 komentarze:

  1. Przyznam się Yvonne, że też mam zamiar przeczytać „Zbrodnie w błękicie” i trochę zmartwiła mnie Twoja opinia o niej.
    Faktycznie okładka sugeruje mroźny, senny dworkowy klimat…
    No cóż, szkoda, ale jak na wszystkie polskie kryminały retro i na tę powieść przyjdzie pora. Może ja coś fajnego odkryję w tej powieści? Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Protoavisie - nie zniechęcaj się, proszę :)
    Może Tobie książka się spodoba i będzie okazja trochę o niej podyskutować na forum :)

    OdpowiedzUsuń