piątek, 28 lutego 2014

"Do góry jedzie? A gdzie ma jechać? W bok?"


Dzisiejszemu postowi nadałam tytuł przewrotny i odrobinę mylący.
Bowiem wbrew cytatowi zaczerpniętemu z komedii "Nic śmiesznego" nie będzie wcale wesoło.
Będzie groźnie. Niepokojąco. Tajemniczo. Z dreszczykiem.

Ale ad rem:


Czy boicie się jeździć windą? Wolicie wejść schodami nawet na 11 piętro niż wjechać tym zamkniętym wagonikiem?

Przyznam szczerze, że ja tak. Szukając źródła tego lęku sięgam myślą do dzieciństwa i opowieści mojej Babci o wypadku, który miał miejsce w jej ówczesnym miejscu pracy, w kilkupiętrowym Domu Towarowym. Otóż jedna z wind urwała się i spadła z hukiem z 4 czy 5 piętra …
W środku była jedna osoba. I mimo, że nic jej się nie stało, opowieść ta wywarła na mnie, dziecku wtedy, tak silne wrażenie, że zapuściło ono we mnie silne korzenie i do dzisiaj odczuwam lęk przed wejściem do tego małego ciasnego wagonika jadącego góra-dół.
Ale jeśli nawet nie podzielacie moich wrażeń, jeśli jazda windą nie przyprawia Was o gęsią skórkę, to zapewniam, że tym razem będzie inaczej.

Pisałam w podsumowaniu 2013 roku, że moim ubiegłorocznym odkryciem w rodzimej literaturze jest zdecydowanie Zygmunt Miłoszewski.


„Domofon” tylko tę opinię umocnił i ugruntował.









Lubię, jak autor wprowadza stopniowo kilkoro bohaterów swej książki, pokazuje ich najpierw osobno w odpowiednim dla nich miejscu  i sytuacji, zaznacza ich indywidualność i cechy osobowości, zaznajamia z nimi czytelnika, aby potem doprowadzić do spotkania tych postaci, co jest kluczowym aspektem akcji i kulminacji intrygi.
Tak też jest w "Domofonie".

Agnieszka i Robert - młode małżeństwo, które przybywa z dalekiej prowincji, aby rozpocząć w stolicy nowe, lepsze życie.

Kamil - energiczny i zbuntowany nastolatek z tysiącem pomysłów, pozostający w wiecznym konflikcie z despotycznym ojcem.
Wiktor (mój zdecydowany ulubieniec) - dziennikarz-alkoholik, opuszczony przez żonę i córkę, zapijający swoje smutki i swoje wspomnienia, rozpaczliwie próbujący odbić się od dna.

Wszyscy oni spotykają się w zwyczajnym wieżowcu na warszawskim Bródnie.


W dniu przybycia do Warszawy Agnieszki i Roberta na parterze ich nowego miejsca zamieszkania zostają znalezione zwłoki młodego mężczyzny. Jego śmierć była gwałtowna i nietypowa, a miała miejsce właśnie w ... windzie.


Od tego dnia zaczynają dziać się w bloku dziwne, niewyjaśnione zjawiska. Ludzie jadący windą mają w niej nieprawdopodobne wręcz koszmary i zaczynają popadać w obłęd. Ofiar przybywa. Dodatkowo pewnego niedzielnego dnia mieszkańcy zostają w swym bloku uwięzieni ... przez sam budynek. Zamyka się on samoistnie i nie wypuszcza nikogo na zewnątrz ani nie wpuszcza z zewnątrz.

Brzmi intrygująco? I tak też właśnie jest.
Agnieszka, Kamil i Wiktor próbują poznać za wszelką cenę historię budynku i zrozumieć czające się wokół zło. 
Odwiedzają w tym celu tajemniczego mężczyznę na wózku mieszkającego samotnie od wielu lat.
To, czego się tam dowiedzą, jest tak nieprawdopodobne, że nawet najbardziej odważnego przyprawiłoby o ogromny, zwierzęcy wręcz strach.
Autor dotyka ciekawego tematu, jakim są sny odzwierciedlające ludzkie lęki i obawy. A przecież każdy z mieszkańców takie lęki w swojej podświadomości ukrywa.
Będą teraz musieli zmierzyć się z własnymi lękami z przeszłości, aby pokonać lęk teraźniejszy, otaczający ich wszystkich.

Czy ta walka dobrze się zakończy? Czy Agnieszce, Kamilowi i Wiktorowi uda się przekonać mieszkańców do heroicznej batalii o własny spokój? Jaką tajemnicę skrywa samotny kaleka? Kim jest człowiek, który dobrowolnie zamknął się w swoim mieszkaniu na ostatnim piętrze, a klucze zniszczył? I wreszcie kim była Honorata, dziewczyna, której historia na zawsze zmieniła Wiktora?


Jeśli jesteście ciekawi odpowiedzi na te pytania, sięgnijcie po "Domofon".


Chylę czoła przed autorem, jego wyobraźnią i warsztatem literackim. Miłoszewski jest prawdziwym mistrzem łączenia gatunków: potrafi zgrabnym dialogiem wywołać uśmiech na twarzy czytelnika, a już za chwilę zbudować atmosferę grozy nie babrząc się przy tym we krwi. Kilka scen, w tym oczywiście ta przerażająca w windzie, przyprawiło mnie o autentyczny strach.

Jego książka wywołuje emocje i niesamowicie działa na wyobraźnię.
A także zmusza czytelnika do refleksji nad naturą człowieka i jego zachowaniem w sytuacjach ektremalnych.

Cała powieść jest znakomita, ale jej zakończenie to prawdziwy majstersztyk.

Polecam z czystym sumieniem.
Ale od wind będę się w najbliższym czasie trzymała z daleka ...


czwartek, 27 lutego 2014

W poszukiwaniu pamiątki rodzinnej, czyli zapraszam do Róż


Będąc ostatnio w Warszawie odwiedziłam po raz pierwszy jedno z najbardziej uroczych miejsc, jakim bez wątpienia jest Antykwariat Grochowski:







Miejsce magiczne pod każdym względem: wypełnione regałami, stosami książek, bibelotami, pełne zakamarków zachęcających do zagłębienia się w nie i szperania, szukania, grzebania, wynajdywania perełek i dawno zapomnianych bądź zagubionych skarbów. Dodatkowo bardzo miła, uśmiechnięta i fachowa obsługa stawia to miejsce wysoko w rankingu moich ulubionych na mapie stolicy. Polecam wszystkim molom i miłośnikom staroci!

W tymże właśnie antykwariacie odnalazłam jedną z moich ulubionych książek dzieciństwa:






Pamiętam, że wypożyczałam ją z mojej osiedlowej biblioteki kilkanaście razy i czytałam zawsze z takim samym zachwytem. Zastanawiam się czasem, czy może właśnie już wtedy zakiełkowała we mnie miłość do francuskiej historii... Kto wie?
Jaka szczęśliwa byłam, wychodząc z antykwariatu z tą właśnie książką w torebce! Jakie miłe wspomnienia obiecywała jej okładka opatrzona znakiem Klubu Siedmiu Przygód...

Przeczytałam ją w jedno weekendowe popołudnie i teraz będzie właśnie kilka słów o niej.

Znajdujemy się w Różach - małym, urokliwym miasteczku pachnącym kwiatami, od których wzięło ono swoją nazwę. Poznajemy sympatycznego inteligentnego młodzieńca, Jarka, który przyjeżdża na wakacje do swojej po raz pierwszy widzianej (!) babki mieszkającej samotnie w rodowym dworku,
Babka Helena jest wspomnieniem minionej epoki, damą dumną ze swego rodu i historii przodków, niedostępną kobietą, która raczej nie wpuszcza nikogo na swoje terytorium i trzyma wszystkich na dystans. Jest takim reliktem dawnych czasów i wydaje się przez to trochę zabawna, a trochę irytująca.

Jarek dość szybko nawiązuje ciekawe znajomości. Zaprzyjaźnia się z bardzo inteligentnym chłopcem Zyndramem - młodym wynalazcą i marzycielem; z panem Danielem - również wynalazcą, samotnikiem mieszkającym w zamkowej baszcie. W ogóle to małe miasteczko obfituje w ciekawe postaci, indywidualności, które obdarzone są nietuzinkowym talentem, wyobraźnią i dużą kreatywnością.
Niestety - nie wszyscy są tak przyjaźnie nastawieni do naszego bohatera. Poznana sąsiadka, Inga, i jej koledzy są z początku wrogo nastawieni do Jarka, ale potem ich zachowanie zmienia się diametralnie.
Czyżby go nagle zaakceptowali, polubili i przyjęli do swojej paczki?
Nic z tego - ich zachowaniem kieruje wyrachowanie i nieuczciwość, za którymi stoi pewna legenda związana z dworkiem babki Heleny.

Jarek prosi babkę o opowiedzenie mu owej legendy. Okazuje się, że ponad sto lat wcześniej, wyjątkowym gościem dworku w Różach był sam cesarz Napoleon wracający z Rosji. Jego gościnie towarzyszyło pewne bardzo nietypowe wydarzenie, po którym to w rodzie Obłomskich pozostała wyjątkowa pamiątka. Miejsce ukrycia tej pamiątki nie jest znane, ale prowadzi do niego droga w postaci ostatnich słów dziadka chłopca, męża babki Heleny.

Od tej chwili zaczyna się rywalizacja między Jarkiem, a paczką Ingi - wszyscy chcę bowiem rozwiązać zagadkę historyczną. Jednakże każdemu przyświeca inny cel.

Czy odnalazłam w "Zębie Napoleona" dawny urok?
Niewątpliwie tak, choć nie tak nieskalany, jak dawniej.

Kilka spraw odebrałam teraz inaczej i traktuję je jako małe minusy powieści.
Przede wszystkim irytuje mnie babka Helena, która jest ślepo zapatrzona we własny ród i powtarza Jarkowi z uporem takie kwestie, jak: "Twarz masz inteligentną i subtelną. Jak wszyscy Obłomscy", "Jesteś Obłomski. Obłomscy zawsze umieli postawić na swoim.", "Obłomscy nigdy nie byli tchórzami.". Irytujące, prawda?
Można by pomyśleć, że Obłomscy to jakiś ród herosów władających światem. A przynajmniej Różami.

Drugim słabym punktem jest też, niestety, postać kobieca. Inga nie budzi mojej sympatii, a raczej niechęć i niesmak.
Jest nieszczera, niesympatyczna, a przede wszystkim cwana i wyrachowana, które to cechy odrażają mnie w ludziach chyba najbardziej.

Plusów jest zdecydowanie więcej.

Lato, małe urocze miasteczko, jego niebanalni mieszkańcy i ich ciekawe rozmowy, przyroda w pełnej krasie, kąpiele - jednym słowem urok wakacji.
A do tego zagadka do rozwiązania, która mobilizuje do uruchomienia szarych komórek i odnalezienia rodzinej pamiątki.

Czy jeszcze kiedyś wrócę do tej powieści? Nie wiem.
Ale miło było przeczytać ją po latach.




środa, 19 lutego 2014

O szaleństwie z nutką grozy


Nie lada sztuką jest wyłowienie prawdziwej perełki wśród ogromnej rzeszy tak bardzo ostatnio popularnych skandynawskich autorów "popełniających" coraz to więcej i więcej powieści z dreszczykiem, które mają budzić grozę i wywoływać ciarki na ciele i umyśle. Większość tych autorów powiela pewien, dość nudny dla mnie, schemat. Mamy w ich książkach przeważnie życiowego nieudacznika detektywa/policjanta/inspektora (wybierz dowolne) snującego się po mrocznych i niebezpiecznych ulicach skandynawskich miast pełnych zbrodni, ciemnych sprawek i jeszcze ciemniejszych typów. Wszystko to razem jest może do przełknięcia w niewielkiej ilości, ale już w większej - nie do strawienia. Przynajmniej dla mnie.

Ale w tej mrocznej i niekończącej się powodzi krwi, trupów i zniechęcających do siebie śledczych udało mi się odkryć autora, który budzi grozę w sposób inny niż pozostali. Pisarza, który ma coś, co powinien mieć każdy artysta. Mianowicie - wyobraźnię. Wyobraźnię, znajomość ludziej psychiki i umiejętność połączenia jednego z drugim w tak plastyczny sposób, że czytelnikowi zasycha w ustach i drżącymi dłońmi przewraca kartki, a każdy najmniejszy szelest powoduje szybsze pulsowanie krwi w całym ciele.

Mowa tu oczywiście o Johanie Theorinie, który jest pisarzem wyjątkowym. Do tej pory przeczytałam wszystkie jego powieści wydane w Polsce i każda zasługuje na obszerny wpis.

Dzisiaj jednakże opiszę tę wydaną niedawno, najbardziej oryginalną i zaskakującą, jakże odmienną od poprzednich kryminałów:








Początkowo byłam nieco rozczarowana odejściem autora od tak lubianego przeze mnie miejsca akcji, jaką jest wyspa Olandia z jej tajemniczym i mglistym alvaretem. Ale uczucie to minęło bardzo szybko, gdyż "Święty Psychol" jest powieścią nietuzinkową.

Poznajemy głównego bohatera, Jana, który jest wychowawcą przedszkolnym i właśnie rozpoczyna pracę w przedszkolu znajdującym się tuż przy szpitalu dla osób z zaburzeniami umysłowymi oraz wszelakich przestępców uznanych za niebezpiecznych dla otoczenia. Szpital ma oczywiście swoją długą i fachową nazwę, ale wszyscy, zarówno pracownicy, jak i mieszkańcy miasteczka mówią po prostu "Święty Psychol".
Do przedszkola, w którym zaczyna pracę Jan, uczęszczają dzieci kobiet i mężczyzn znajdujących się właśnie w tym szpitalu, a częścią terapii pacjentów mają być odwiedziny dzieci u swoich rodziców. Dzieci na te spotkania zaprowadzane są przez wychowawców podziemnym tunelem łączącym przedszkole ze szpitalem.

Przez karty powieści przewijają się opisy intrygujących postaci i ciekawych miejsc, ale przecież główną rolę grają tu wspomnienia. Wspomnienia, które doprowadzą głównego bohatera do ślepego zaułka bez wyjścia.
Razem z nim przemierzać będziemy podziemne korytarze w poszukiwaniu czegoś, co kiedyś nadało sens, ale zostało bezpowrotnie utracone. I stało się obsesją Jana, czule pielęgnowaną i ukrywaną przed światem tajemnicą.

Johan Theorin jak zwykle powoli buduje napięcie wprowadzając ciekawych bohaterów, dodając tajemnicze szczegóły, opisując ludzkie charaktery i magiczne wręcz właściwości wspomnień z przeszłości. Czytelnik czuje, że już za chwilę coś się wydarzy, coś, do czego będzie musiał się ustosunkować i poddać swojej ocenie, a nie będzie to łatwe. A kiedy to się wreszcie wydarza, to dostaje taką dawkę emocji i ludzkich losów, że trzeba naprawdę stalowych nerwów, żeby w spokoju doczytać do końca.

I za to lubię Johana Theorina - jego książki są wiarygodne, zbudowane na ludzkich namiętnościach. Pisarz jest znakomitym znawcą ludzkiej psychiki i bystrym obserwatorem. Jego postaci intrygują, wywołują emocje, zwodzą i skrywają tajemnice.

Jan również ukrywa swoją tajemnicę. Poznamy ją w odpowiednim czasie i wtedy prawie wszystko stanie się jasne.
Prawie, bo przecież musi pozostać nutka niedopowiedzenia ...

Zachęcam gorąco do lektury "Świętego Psychola" i innych książek Johana Theorina.


sobota, 8 lutego 2014

Zapach magnolii przed Collegium Maius, czyli wycieczka po Toruniu


Czy wierzycie w legendy? W opowieści przekazywane sobie przez pokolenia z ust do ust?
Czy zastanawiacie się czasem, ile w nich prawdy, a ile barw dodanych dla urozmaicenia atrakcyjności przekazu?
Dzisiaj będzie właśnie o legendach i o sposobie ich odbierania, a także o odkrywaniu tajemnic.
Usiądźcie wygodnie, otwórzcie swoje umysły na to, co nie do końca jeszcze zbadane i posłuchajcie pewnej ciekawej historii ...

Zapraszam Was na przechadzkę po mieście moich lat studenckich, mieście o historii obfitującej w mnóstwo ciekawych legend i pełne urokliwych miejsc.
Zapraszam Was do Torunia:






Nie ukrywam, że książkę Katarzyny Enerlich, autorki dotychczas mi nie znanej, kupiłam z dwóch powodów.
Jednym jest oczywiście piękna, zapowiadająca tajemnicę okładka, a drugim miejsce, w którym dzieje się akcja książki. 
Toruń - miasto, w którym studiowałam i w którym mieszkałam przez pięć lat, miasto znane mi bardzo dobrze. Niewielkie, ale jakże bogate w historię, kulturę, urok uliczek, kawiarenek, zakątków, zabytków, ulicznych grajków i obfitujące w ciekawe legendy. Do tej pory znałam kilka barwnych legend opisujących dzieje miasta: tę o Krzywej Wieży, tę o Latającym Smoku, czy tę chyba najbardziej znaną o toruńskich piernikach.
Katarzyna Enerlich jednakże opowiada czytelnikowi inną historię: legendę o zaginionym pierścieniu i związanej z nim historii ludzkich emocji i namiętności. Historię o kupcu toruńskim, który pałał wielką namiętnością do pięknych kobiet i każdej ważnej dla niego kobiecie darowywał pierścień.
Podobno swojej wyjątkowej miłości podarował najpiękniejszy z nich: pierścień z największym ówcześnie w Europie rubinem, wydobytym prawdopodobnie w Górach Izerskich.

"Studnia bez dnia" zaczyna się oryginalnie i bardzo nietypowo. Poznajemy Marcelinę, która odbiera telefon od męża. Wydawałoby się - nic nadzwyczajnego. Niby nie, ale mąż Marceliny wcale nie chciał do niej zadzwonić, zrobił to przypadkowo i dzięki temu usłyszy ona w słuchawce coś, co stanie się pierwszą zapowiedzią zmiany w jej życiu. Po tym epizodzie następuje lawina wydarzeń, które swoimi meandrami doprowadzą bohaterkę do pracowni na ulicy Podmurnej, gdzie (również przypadkowo) trafi ona na ślad wielkiej, nie odkrytej dotychczas tajemnicy związanej z pewną trzynastowieczną studnią i skrywaną przez nią przez wiele lat tajemnicą.
Ale zanim do tego dojdzie, Marcelina pozna wiele interesujących i jakże barwnych osób, które mają duży wpływ na przebieg wydarzeń i dodają smaku całej opowieści. A osoby to bardzo ciekawe i niebanalne: Tadeusz, toruński rzeźbiarz i artysta, który bierze czynny udział w powtórnym pochówku Mikołaja Kopernika we fromborskiej katedrze (bardzo ciekawy wątek) i który w swojej pracowni na ulicy Podmurnej rzeźbi figurki związane z toruńskimi legendami, które potem Marcelina sprzedaje w budce z pamiątkami; przewodniczka Anna, która mimo siedemdziesiątki na karku biega żwawo z turystami malując przed nimi historię Torunia paletą nieograniczonych barw; uliczny skrzypek, zwany Jankiem Muzykantem, którego los rzucił na ulicę Szeroką, aby jego muzyka stanowiła doskonałe dopełnienie uroku zwiedzania oraz kilka innych wplecionych w akcję postaci.

Czy książka Katarzyny Enerlich oczarowała mnie, tak jak tego oczekiwałam?
Zdecydowanie tak.
Znalazłam w niej mnóstwo miejsc i historii, które znam i darzę ogromnym sentymentem: kwitnące magnolie przed Collegium Maius (o których już kiedyś pisałam na blogu), urokliwą ulicę Szewską, Wrzosy, ulicę Podmurną, budki z pamiątkami, czar ulicznych muzykantów, bez których nie wyobrażam sobie klimatu ulicy Szerokiej i wiele, wiele innych zakątków i symboli miasta.
Historia opowiadana przez autorkę jest ciekawa, obfituje w liczne detale wplecione w całość zgrabnie i z pomysłem, nie ma tutaj żadnych dłużyzn czy niepotrzebnych "dopełniaczy", narracja i dialogi prowadzone są gładko i interesująco. Nie można autorce odmówić lekkości pióra i umiejętności zainteresowania czytelnika opowieścią.

Jednym słowem - to był bardzo udany spacer po Toruniu i odbyłam go z prawdziwą przyjemnością.
Jeśli zainteresowałam Was choć trochę historią Marceliny i tajemnicą pierścienia - dajcie zaprosić się na taki spacer i odkrywanie tajemnic tego, jakże przecież uroczego miasta.

A legendy?
"Legendy nie są po to, by w nie wierzyć lub nie, lecz by je opowiadać"



ulica Podmurna w Toruniu

poniedziałek, 3 lutego 2014

Co trzy głowy, to nie jedna, czyli na tropie zaginionego skarbu


Jeśli myślicie, że w obecnych czasach brakuje dobrych polskich książek przygodowych z historią w tle, to postaram się Was dzisiaj przekonać, że jest zgoła inaczej.
Jako dowód niech posłuży mi bardzo udany debiut obiecującej polskiej pisarki Emilii Nowak:






Rzadko zdarza się, że książka wciąga od pierwszych zdań. "Perła Będzina" jednakże do tych rzadkich książek należy - już podczas czytania pierwszego akapitu opisującego pościg w czterech odsłonach moje tętno nabrało szybszego tempa, a ciekawość zżerała mnie ogromna. Czułam, że zagadka będzie fascynująca i się nie zawiodłam.
 
Zbigniew Nienacki pisał kiedyś, że przygoda puka do naszych drzwi w bardzo różny sposób. I cały dowcip polega na tym, aby potrafić to jej wezwanie rozpoznać i na nie odpowiedzieć.
Do bohaterów "Perły Będzina" przygoda zapukała na miarę dzisiejszych czasów - poprzez internetowe forum.
Poznajemy Maćka i Bobka, przyjaciół studiujących historię we Wrocławiu, marzących o rozwiązaniu jakiejś fascynującej zagadki historycznej i przeżyciu dzięki temu niezapomnianej przygody.
Dzięki forum zrzeszającemu miłośników zagadek i historii trafiają na trop mapy wskazującej drogę do dawno poszukiwanego skarbu rodu Mieroszewskich.
Przygoda wysłała sygnał i czeka na odzew. Ale przecież Maćkowi i Bobkowi nie trzeba tego sygnału powtarzać - natychmiast przygotowują się do wyprawy do Będzina, aby w tamtejszym zamku i pałacu szukać śladów dawnych majątków rodu.
Oczywiście studenci nie są jedynymi amatorami odkrycia skarbu i podczas swoich poszukiwań będą musieli zmierzyć się z czarnym charakterem Specem, który nie ogranicza się w swoich działaniach tylko do używania szarych komórek i wiedzy historycznej, a sięga również (albo przede wszystkim) do bardziej radykalnych środków.
Jednak Maciek i Bobek zyskają wartościowego sojusznika w postaci ambitnej Klaudii, której ciocia jest dyrektorką Pałacu, co pozwala otworzyć podwoje tego przybytku o dowolnej porze dnia i nocy w celu badania jego tajemnic.
Przyznam szczerze, że cała trójka głównych bohaterów wzbudziła moją ogromną sympatię i z ciekawością śledziłam ich losy i ich wzajemną współpracę. A śledzenie to było tym bardziej przyjemne, że pióro Emilii Nowak jest dynamiczne, akcja przebiega wartko i nie pozwala czytelnikowi nudzić się i wybiegać w przyszłość. Wyrażenie o przeczytaniu książki "jednym tchem" jak najbardziej da się zastosować w moim przypadku do "Perły Będzina". Narracja prowadzona jest dynamicznie, a dialogi bohaterów są błyskotliwe i zabawne. Oprócz głównych bohaterów mamy też oczywiście kilka innych, tak samo ciekawych postaci, jak choćby leśniczego czy ciocię Klaudii. Wszystkie te postaci są zgrabnie wplecione w epizody fabuły i każda z nich wnosi coś wartościowego.
Autorka ubarwiła również swoją książkę odrobiną poezji, bo do skarbu wiedzie, a jakże, intrygujący wiersz będący zaszyfrowanym tropem...

Dodatkowym ogromnym plusem powieści jest przedstawienie przez autorkę opisywanych miejsc w tak zajmujący i plastyczny sposób, że osoba, dla których ten region jest obcy, ma ochotę pakować walizkę i udać się do Będzina i w jego okolice. Ja, po przeczytaniu książki, mam na to ogromną ochotę.

Doceniam również przepiękne wydanie książki pani Emilii - czyż spoglądając na okładkę nie czujecie znajomego dreszczu odkrywcy? Czy nie budzi się w Was pragnienie przeżycia przygody i poznania fascynujących miejsc?

Jeśli jesteście ciekawi, jak bohaterowie poradzą sobie z zagadką historyczną i z niebezpiecznym przeciwnikiem; jeśli lubicie razem z akcją książki przemierzać zakątki naszego kraju, sięgnijcie po "Perłę Będzina".
Jestem pewna, że się nie zawiedziecie.
Mnie książka uwiodła swym blaskiem niczym tytułowa perła, a autorka zdobyła we mnie stałą czytelniczkę.
Z niecierpliwością będę czekać na jej następne powieści, najchętniej z już poznanymi bohaterami.



niedziela, 2 lutego 2014

5 rano w Poznaniu, czyli o tym, jak bystry sześciolatek sposobem domowym scenę podpalenia Rzymu odtwarzał


 Jak zapewne każdy nieuleczalny mól książkowy, poza pochłanianiem dużej ilości książek nowych, mam wieczny i niezmienny sentyment do kilkunastu przeczytanych po raz pierwszy dawno temu i będących do dziś moimi ulubionymi papierowymi przyjaciółmi.
Można by rzec - to niebezpieczne wracać do książek, które kiedyś zrobiły na nas wrażenie i ogromnie nas zauroczyły. Nie mamy bowiem żadnej pewności, że i tym razem będzie podobnie, że historia snuta przez autora będzie nadal wzruszać, bawić i ciekawić, że lata naszych doświadczeń i dojrzewania naszej wrażliwości czytelniczej nie odedrą kartek z tego nieuchwytnego czaru i nie odbiorą literom blasku.
Bo też często tak się przecież zdarza - czytamy po latach książkę, która nam się kiedyś podobała i na darmo szukamy w niej dawnych emocji i dawnego oczarowania. I często ich nie znajdujemy. Bo powroty są trudne, do literatury również.
Ale przecież nie zawsze tak jest. Są książki, które mimo upływu lat nieodmiennie nas zachwycają i są jak prawdziwi przyjaciele - ich forma i i treść nie zawodzi.
Są to tak zwane "pewniaki", do których wraca się wielokrotnie bez obawy o wspólnie spędzony czas.
Czy macie takie książki? Ja posiadam ich niewielki zbiór.

Często wracam do "Mistrza i Małgorzaty" - najlepszej książki, jaką kiedykolwiek czytałam, powieści doskonałej, skończonej i jakże bogatej w treść i prawdę o życiu i ludziach. Historia rękopisów, które nie płoną, fascynuje i przeraża jednocześnie, poruszając w duszy czytelnika wszystkie struny. Jest to powieść-arcydzieło. Dzieło sztuki literackiej. Kto nie czytał, niech żałuje i szybko nadrobi.

Kilkakrotnie czytałam też Trylogię Sienkiewicza, którego cenię za jego piękną polszczyznę i za dbałość o detale. Za kreowanie niezwykłych bohaterów, którzy bawią, fascynują, przerażają i uczą miłości do kraju i historii. Zdanie "Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia." za każdym razem rozbudza moją ciekawość czasów przeszłych i przenosi mnie w burzliwy wiek XVII, na Dzikie Pola rozbrzmiewające świstem wiatru i brzękiem szabel.

Lubię czasem dać się porwać oryginalnej i jakże uroczej polszczyźnie Melchiora Wańkowica i spędzić kilka godzin z Kingiem, Królikiem, Tili i Krysią w majątku na kresach i w okupowanej Warszawie. Mowa tu oczywiście o "Zielu na kraterze", wspaniałej historii rodziny Wańkowiczów i relacji ojca z córkami.

Wśród moich pewniaków znajdują się również dwie serie złożone z kilkunastu części, czytane wielokrotnie i zawsze z takim samym zachwytem.
Pierwszą z nich jest seria przygód Pana Samochodzika pióra Zbigniewa Nienackiego, a drugą Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz.

I dzisiaj właśnie napiszę parę słów o tej drugiej. Ale przecież nie o całej serii jakże bogatej w niebanalne postaci i opis rzeczywistości polskiej lat 70 i 80.
Dzisiaj napiszę o książce, która ten cykl otwiera i wprowadza czytelnika do poznańskiej kamienicy i poznańskiego liceum połowy lat siedemdziesiątych:





Tym razem nie usiądziemy jeszcze do stołu z jakże nietuzinkowymi siostrami Borejko przy Roosevelta 5, nie poznamy jeszcze wielkiej pasjonatki teatru polskiego Anieli Kowalik, ani spragnionej miłości i ciepła rodzinnego Aurelii Jedwabińskiej. Na to jeszcze musimy chwilę poczekać, bowiem postaci te pojawią się niebawem przy okazji opisu kolejnych części cyklu.

Na razie zajrzyjmy do mieszkania znajdującego się w żółtym domu z wieżyczką przy ulicy Słowackiego i poznajmy zamieszkałą tam trzypokoleniową rodzinę Żaków. Książkę rozpoczyna jakże oryginalna scena: otóż sześcioletni Bobcio w pewien grudniowy poranek odtwarza na balkonie scenę podpalenia Rzymu przez Nerona. Bobcio jest inteligentnym chłopcem o bardzo chłonnym umyśle i wybitnej wyobraźni, co skutkuje wieloma sytuacjami tyleż niepokojącymi co zabawnymi.

Główną bohaterką "Szóstej klepki" jest zdecydowanie kuzynka Bobcia - Celestyna, zwana przez rodzinę Cielęciną, a przez przyjaciół Cesią. Celestyna jest uczennicą pierwszej klasy liceum ogólnokształcącego i akurat znajduje się w tym jakże ciężkim i nieznośnym dla otoczenia momencie swojego życia, kiedy to brzydkie kaczątko już nie jest takie brzydkie, ale jeszcze nie przeobraziło się w łabędzia. Proces przeobrażania trwa i przebiega burzliwie, o czym na własnej skórze przekonuje się rodzina Cesi.

A rodzina to ciekawa i niebanalna: dziadek nie potrafiący odnaleźć swojego miejsca w życiu, odkąd przeszedł na emeryturę i zapoznający się w kolejności alfabetycznej z klasykami literatury; ojciec zwany Żaczkiem; mama-artystka, pracująca nocami w szale twórczym i odkrywająca nowe talenty w swoich uczniach; siostra Cesi - Julia, piękna i leniwa studentka ASP; ciocia Wiesia, porzucona przez męża i samotna oraz jej syn, wspomniany już Bobcio.

Podczas lektury będziemy towarzyszyć Cesi w jej procesie dojrzewania, będziemy śledzić jej niełatwą relację przyjacielską z zarozumiałą i samolubną poetką-amatorką Danusią oraz pierwsze relacje damsko-męskie.

Plusów i mocnych stron książek Małgorzaty Musierowicz jest sporo.
Wspomnę o kilku najważniejszych dla mnie, tych, które sprawiają, że od wielu lat sięgam po jej powieści ze stuprocentową pewnością i radością.
Po pierwsze - postaci. Musierowicz jest wręcz mistrzynią w kreowaniu wielu ciekawych i oryginalnych bohaterów, którzy przewijają się przez karty książki, nie męcząc czytelnika swą mnogością, lecz ubarwiając akcję, wywołując różnorodne emocje i stymulując ustosunkowanie się do nich i ich cech. Zdecydowanie nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Co więcej, te postaci się pamięta, nawet te drugoplanowe i trzecioplanowe.
Po drugie - rzeczywistość opisana w jej książkach ma dla mnie (urodzonej w latach siedemdziesiątych) ogromny urok i czar nostalgii. Opisy życia codziennego w PRL wywołują uśmiech, wspomnienia i tęsknotę.
Po trzecie- Jeżycjada emanuje ciepłem rodzinnym. W "Szóstej klepce" widać to znakomicie podczas wszelkich narad rodzinnych, które to służą rozwiązywaniu problemów któregoś z jej członków, ale też są świetną okazją do przekazania sobie najświeższych ploteczek i wymiany opinii na tematy wszelakie.
I po czwarte, ale chyba najważniejsze - Małgorzata Musierowicz okrasza swoje powieści oryginalnym humorem, takim ciut ironicznym, trochę czarnym, ale zawsze zabawnym i wywołującym mój uśmiech.
W "Szóstej klepce" jest go bodajże najwięcej. Wiele scen bawi mnie wręcz do łez: scena kręcenia maku i odkrycia dokonanego w maszynce, scena, w której Bobcio demaskuje tajemnicę porcelany Nowakowskich, dialogi rodzinne głównie w wykonaniu dziadka + innej osoby i przede wszystkim panika mamy Julii i Cesi przed wizytą ewentualnych teściów starszej córki:

"Hrabina przyjdzie i ten tam, jak mu, lord od Pascala, a ty mi tu, proszę ciebie, krateczkę proponujesz" 

Tych, którzy nie czytali Jeżycjady (chociaż nie wierzę, że są takie osoby) zachęcam gorąco do sięgnięcia po serię Małgorzaty Musierowicz. Jestem pewna, że ciepło i humor autorki oczarują Was tak samo, jak niegdyś mnie.
Li i jedynie :-)


P.S. A przecież czekają jeszcze Anielka i Robrojek, Tomcio i Romcia, rodzina Borejków, Aurelia, Kreska i wielu, wielu innych bohaterów cyklu. Ale o tym następnym razem ...