piątek, 21 listopada 2014

Przygoda na końcu świata, czyli o tajemniczym koniu-widmo słów kilka


Będąc w październiku w Krakowie z okazji Targów Książki, odwiedziłam Targowisko Staroci odbywające się tradycyjnie w każdą niedzielę. Całkiem spory obszar, na którym na różnych stoiskach znajdują się takie skarby jak: stare meble, ubrania-retro, tchnące historią pocztówki, wspaniała biżuteria dotknięta patyną, dekoracje do domu i obejścia, skórzane torby jakby żywcem wyjęte z opowieści o niezwykłej czarodziejce Mary Poppins, akcesoria niezbędne w każdej damskiej torebce, jak lusterka, puderniczki i wiele, wiele innych przedmiotów z duszą. Mnie jednakże zawsze najbardziej przyciąga zwykły, ogromny stół. Ale za to z jakże niezwykła zawartością: stosami zabytków, które wypełnione są jednym z najwspanialszych wynalazków ludzkości: drukiem.
Wyprawę zaliczyć muszę do udanych, bo chociaż przemarzłam do szpiku kości, to jednak łupy wygrzebane na tym wielkim stole wypełnionym stosami książek, były tego warte. Kupiłam sześć i zapłaciłam za nie całe ... sześć złotych. A są wśród nich prawdziwe perełki, jak choćby: Paweł Jasienica "Trzej kronikarze", czy też bliski memu lokalnemu patriotyzmowi "Bydgoski wrzesień".
Prawdziwa kopalnia złota. Naprawdę zazdroszczę mieszkańcom dawnej stolicy tego wspaniałego miejsca, na którym odnaleźć można skarby historii pisanej.

Dzisiaj opowiem w kilku zdaniach o jednej z nich, opatrzonej znakiem jakości zapowiadającym wspaniałą ucztę literacką, czyli symbolem Klubu Siedmiu Przygód:



 
 
 
 
Znak Klubu Siedmiu Przygód plus miejsce akcji, czyli moja ukochana Francja, spowodowały, że nastawiłam się na wspaniałe chwile podczas lektury oraz zaostrzyły mój apetyt na ciekawą przygodę przeżywaną wraz z bohaterami.
Czy jednak lektura potwierdziła te przypuszczenia?
 
Historia zaczyna się naprawdę obiecująco. Otóż główny bohater, Francois (zwany przez przyjaciół Bez Atu, które to imię występuje w oryginalnym tytule opowieści), syn adwokata Sądu Najwyższego, pakuje walizkę i wybiera się do rodzinnej posiadłości, zamku Kermoal, położonego w przepięknej Bretanii, konkretnie w departamencie Finistere. W tym momencie w mojej duszy zgodnie zagrały wszystkie struny poruszone samą nazwą i skojarzeniami z nią związanymi.
Bowiem Finistere jest najdalej na zachód położonym punktem Francji, a jego nazwa pochodząca z łaciny (Finis Terrae) znaczy ni mniej ni więcej, jak Koniec Świata.
Czyż można wyobrazić sobie bardziej intrygujące i tajemnicze miejsce dla osadzenia akcji powieści przygodowej?
 
Francois przyjeżdża do Zamku Kermoal, gdzie tradycyjnie spotyka się z zarządcami majątku, państwem Jaouen oraz ich synem, który od lat jest jego serdecznym przyjacielem.
Od pierwszych chwil pobytu w tym dobrze sobie znanym od dzieciństwa miejscu, Bez Atu dostrzega dziwne, jakże inne od dotychczasowego, zachowanie Jean-Marca i jego rodziców.
Już pierwszej nocy ma okazję zaobserwować, co takiego jest przyczyną ich niepokoju oraz obiektem cichym głosem opowiadanych historii.
Otóż każdej nocy, dokładnie o północy, po dziedzińcu zamkowym przechadza się koń-widmo, którego doskonale słychać, lecz nie widać ...
 
Francois, zaintrygowany niesamowitym zjawiskiem, postanawia wyjaśnić tajemnicę i rozwiązać zagadkę rumaka i stukotu jego kopyt.
W tym celu odwiedza miejscowego proboszcza, znawcę legend regionalnych i historii zamku.
Dowiaduje się od niego bardzo ciekawych faktów, które pomogą rzucić światło na mroki zagadki i będą pierwszym krokiem do poznania prawdy. W trakcie jej rozwiązywania, Bez Atu będzie musiał zmierzyć się z niebezpiecznym przeciwnikiem, który ma nad nim znaczną przewagę: zna więcej szczegółow na temat samej tajemnicy i jej wartości.
 
Książka "Widmo w Zamku Kermoal" rozczarowała mnie bardzo. Mój apetyt na ciekawą historię, barwnych bohaterów i zawiłości zagadki, został nawet nie pobudzony, o zaspokojeniu go nie wspominając.
Bohaterowie opowieści to postaci bez ducha i cech charakterystycznych i pozostają tacy od początku do końca. Dialogi między nimi są płytkie i pozbawione wszelkiej energii, błyskotliwości czy oznak humoru. Wydaje mi się, że autor, Boileau-Narcejac, miał pomysł na historię, ale nie potrafił jej rozbudować i poprowadzić w ciekawym dla czytelnika, kierunku. Nie potrafił nawet włączyć czytelnika w nurt rozgrywających się wydarzeń, co przecież powinno cechować dobrą powieść przygodową. Co prawda, pojawiają się kilkakrotnie, wprowadzane z marszu bez dbałości o detale, nowe, urozmaicające historię elementy, takie jak: zapomniana kaplica, zraniony nieznany mężczyzna, czy też tajemnicze ślady. Są one jednak zaledwie zarysowane, pozbawione bardziej szczegółowego opisu i wdrożenia w przebieg akcji. 
Brakuje mi także tej, tak lubianej przeze mnie, otoczki wokół samego opowiadania, czyli lokalnych smaczków, ciekawostek na temat kultury, przyrody, czy wspaniałej francuskiej kuchni.
Szkoda, bo przecież koń-widmo przechadzający się po zamkowym dziedzińcu na Końcu Świata to temat wdzięczny, intrygujący i dający wiele pola do wyobraźni. Niestety, tutaj kompletnie nie wykorzystany. To jest chyba pierwszy przypadek, w którym znak Klubu Siedmiu Przygód nie spełnił pokładanego w nim oczekiwania. Wielbiciele dobrych książek przygodowych, zawiodą się zapewne na lekturze, tak jak zawiodłam się ja. Chociaż być może, z racji mojego zawodu i zainteresowań, mam zbyt wielkie wymagania co do książek, których akcja toczy się na francuskiej ziemi. Tak samo było przecież z "Podróżą do miasta świateł" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, którą to pozycję uważam za dużo, dużo słabszą od świetnej "Cukierni pod Amorem". Ale o tym innym razem, bo to przecież zupełnie inna historia ...
 
 
 
 


czwartek, 13 listopada 2014

O tym, kto i kogo kajdankami skuł w pociągu, czyli Jeżycjady ciąg dalszy


Od kilku dni w witrynach wszystkich księgarni uśmiecha się promiennie z okładki "Wnuczki do orzechów" sympatyczna blondynka ze sznurem korali na szyi, a tymczasem moje opisy poszczególnych książek cyklu jeszcze daleko w polu. Zatem przyśpieszam i zapraszam Was na stronice kolejnej z nich.

Małgorzata Musierowicz, autorka wspaniałego cyklu, Jeżycjadą zwanego, sprawiedliwie obdzieliła cztery siostry Borejko, dedykując każdej z nich całą odrębną część. Był już przecież "Kwiat kalafiora", którego główną bohaterką jest Gabrysia, była moja ulubiona "Ida sierpniowa", a także nieco mdła i mniej ciekawa "Pulpecja". Tym razem przyszła kolej na drugą z kolei moją ulubienicę (pierwszą z nich jest bezsprzecznie wspaniała i charyzmatyczna Ida), czyli na Natalię.
Podczas, gdy Ida charakteryzuje się wybuchowym charakterem i ogromnym temperamentem, a także oryginalnością, dosadnością i kipiącą wręcz energią, tak Natalia stanowi jej totalne przeciwieństwo. W ogóle na tle pozostałych sióstr wyróżnia się ona znacznie swoim spokojem, skromnością i romantyczno-poetycką duszą.
Taka też jest książka jej postaci poświęcona: spokojna, błoga i tchnąca iskrą romantycznej osobowości bohaterki:




 
 
 
Natalia Borejko, jak już wspomniałam, jest melancholijną i poetycką dziewczyną, wrażliwą na emocje swoich bliskich i wyczuwającą ich kłopoty z daleka. Niestety, sama nie może poradzić sobie ze swoimi życiowymi problemami, głównie tymi uczuciowymi. Otóż Nutria, zwana tak przez członków rodziny z powodu swych "imponujących górnych siekaczy", ma tendencję do obdarzania uczuciem starszych od siebie, często żonatych mężczyzn, głównie pracowników uczelni, imponujących jej swym intelektem oraz dorobkiem naukowym. Pogrążona w swoich marzeniach, jakoś od niechcenia związuje się z Tuniem, czyli Antonim Ptaszkowskim, poznanym na imieniach koleżanki. Tunio jest mężczyzną zdecydowanym i władczym o wyraźnie zarysowanych planach na przyszłość, mocno powiązanych z osobą Natalii. Jednakże jej plany, o które przecież nikt jej nie pyta, są zupełnie inne od Tuniowych i zaczynają coraz silniej dochodzić do głosu.
Nie mając dość siły przebicia oraz nie potrafiąc trwać w nagle powziętym postanowieniu, Natalia decyduje się na ... ucieczkę z Poznania. Postanawia wybrać się nad morze, do Łeby, w odwiedziny do doskonale nam znanej Anielki, alias Kłamczuchy. Uradowana Gabrysia, od kilku dni głowiąca się, gdzie i z kim wyprawić córki na wakacje, przyklasuje pomysłowi Natalii i przekonuje ją, aby zabrała na kanikułę urocze siostrzenice.
Od samego początku decyzja ta pachnie niespodzianką i jest zapowiedzią ciekawych i jakże osobliwych wydarzeń w spokojnym życiu Natalii.
Otóż już na samym początku podróży, w pociągu, Nutria staje się ofiarą historii żywcem wyjętej z rasowego kryminału w wykonaniu niejakiego, do tej pory nieznanego jej, Filipa.
W następstwie tej sytuacji wakacje, których przebieg zapowiadał się spokojnie i leniwie, przemieniają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w pełną niespodziewanych zwrotów akcji, przygodę.
 
Nutria i jej siostrzenice, Pyza i Tygrysek, przeżyją niesamowite chwile rodem z powieści drogi, a ich tropem podążać będzie ktoś, kto chce być narzędziem zemsty za złamane serce, a niespodziewanie dla samego siebie, uosabiać będzie nieprzenikniony los i przeznaczenie.
 
"Nutria i Nerwus" to najładniejsza językowo i najbardziej poetycko napisana część Jeżycjady. Sporo w niej odniesień do wspaniałych poematów i innych dzieł literackich. Atmosfera, mimo nagłych zwrotów i niespodzianek, biegnie powoli i snuje się niczym wstęga małej rzeczki na mapie. Widać tutaj ogromną sympatię do przyrody i spędzania czasu na łonie natury oraz uroki kontemplowania tejże. Opisy przyrody są tutaj niezrównane, a ich plastyczność działa na wyobraźnię czytelnika i pozwala poczuć zapach lasu i ogniska, usłyszeć szelest paproci oraz nocne pohukiwanie sowy, czy też zauroczyć się porannymi mgłami snującymi się nad wodami jeziora.
 
Oczywiście, jak i w innych książkach autorki, nie brakuje i tutaj fragmentów humorystycznych, inicjowanych głównie przez pomysłowe córeczki Gabrysi, głównie Tygryska. Dialogi między siostrami wywołały u mnie głośne salwy śmiechu, a zakłopotanie Natalii, kompletnie nie potrafiącej zajmować się dziećmi, wzbudziło jeszcze większą sympatię dla jej prostolinijności.
 
Kto i dlaczego nie chciał oglądać się w lusterku?
Co zostawiła Natalia u obrotnej gospodyni wiejskiej?
Jakie znaczenie mają pewne paprocie?
I wreszcie, kim jest Filip?
 
O tym wszystkim dowiecie się z lektury "Nutrii i Nerwusa".
Polecam gorąco.
 
 
 


środa, 12 listopada 2014

Paryż dla ubogich, czyli poznajcie Momo i jego historię


Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy byłam jeszcze ubogą studentką, wybrałam się na wycieczkę do mojego ukochanego miasta: Paryża. Dzięki koleżance zamieszkałam w kamienicy pewnej nobliwej niewiasty, która roztaczała wokół siebie atmosferę dawnej arystokracji. Kamienica była piękna, kilkupiętrowa i charakteryzowała się tym, że na trzecie piętro włącznie można było dojechać windą, a wyżej trzeba było iść wąskimi, krętymi schodkami, przeznaczonymi dawniej dla służby. Ja mieszkałam na piątym piętrze w jednej z takich właśnie "służbówek" i do dzisiaj pamiętam wysiłek, który musiałam włożyć, aby po całym dniu wędrowania po Paryżu, dotrzeć tak wysoko. Mieszkanko to jednak miało sporo plusów. Przede wszystkim było malutkie i przytulne, a roztaczał się z niego wspaniały widok na miasto i słynne "dachy Paryża", który podziwiałam codziennie rano zajadając bagietkę z serem. Dodatkowo, właścicielka kamienicy okazała się być wdową po Polaku i darząc nasz kraj ogromnym sentymentem, nie chciała przyjąć ode mnie żadnej zapłaty. Takie rzeczy tylko w Paryżu :-)
Wszystko to przypomniało mi się podczas lektury wspaniałej książki, której od lat bezskutecznie szukałam, aż wreszcie udało mi się ją wypatrzyć w niezawodnym Antykwariacie Grochowskim:






"Życie przed sobą" to książka niewielka objętościowo, bo licząca zaledwie 170 stron, ale za to bardzo bogata w treść i emocje. To historia opowiadana przez małego Mohameda, który nie znając swoich rodziców, wychowuje się na szóstym piętrze kamienicy (bez windy właśnie) w jednej z paryskich dzielnic. Momo, będąc małym dzieckiem, przygarnięty został przez starą Żydówkę, Rozę, która prowadzi u siebie w mieszkaniu coś w rodzaju sierocińca dla dzieci urodzonych przez kobiety uprawiające najstarszy zawód świata. Dzieci te nieustannie przewijają się przez mieszkanie pani Rozy, przychodzą i odchodzą: niektóre z nich zabierane są przez stęsknione matki, inne trafiają do nowych rodzin, które po długiej obserwacji dziecka, decydują się je adoptować. Momo natomiast jako jedno z nielicznych dzieci mieszka u pani Rozy od zawsze i jako jedyny pozostanie z nią do końca. Mały bohater jest obdarzony niezwykłym zmysłem obserwatorskim oraz bystrym postrzeganiem świata i właśnie w taki, sobie właściwy, wnikliwy i dosadny sposób opisuje los swój i swojego otoczenia. Dzięki temu bez żadnego problemu czytelnik przenosi się do Paryża i wędruje po nim razem z małym bohaterem.
Momo to typowe dziecko ulicy. Świetnie radzi sobie w życiu, łatwo zjednuje sobie przyjaciół w różnym wieku i różnej kondycji materialnej oraz społecznej. Jest dzieckiem otwartym na świat i ludzi, chłonącym wszystko, co go spotyka, pełną piersią. Nie myśli o przyszłości, a każdy dzień traktuje jak wielką przygodę. Swoją opiekunkę ceni wyjątkowo i obdarza ją ciepłym uczuciem i wielką troską. Z powodu swojego losu jest dojrzalszy niż jego rówieśnicy, a świat widziany jego oczami nie zawsze jest światem dziecka.
Dzięki Momo poznajemy zarówno wstrząsającą i tragiczną historię Rozy, jak również epizody z życia innych bohaterów, którzy pełnią ważną rolę w życiu chłopca. Poznajemy sprzedawcę dywanów, pana Hamila, doktora Katza, transwestytę Seneglaczyka: Panią Lolę, czy też pochodzącego z Afryki Walumbę i jego kompanów. Cała ta barwna i kolorowa grupa tworzy codzienność małego Momo.
Jakże wspaniałe są spacery chłopca po Paryżu! Wydaje się, że całe miasto należy do niego, każdy kamień na bruku jest mu znany, każdy zaułek przyjazny, a każde miejsce bramą do innego świata.
Podczas swoich licznych wędrówek, Momo trafi we wspaniałe miejsce, mianowicie tam, gdzie można cofnąć czas ... I to nie jeden raz. To jeden z najpiękniejszych fragmentów opowieści, przepełniony mądrością i nadzieją.
Akcja książki nie jest pozbawiona humoru i optymistycznego patrzenia na świat. Jakże zabawnie opowiada Momo o wizycie mężczyzny, który przyszedł odebrać Chłopca-Muzułmanina i wzbraniał się przed Chłopcem-Żydem. Bo przecież miejsce u Pani Rozy znalazło każde dziecko, niezależnie od narodowości, wieku czy wyznania, co było czasem przyczyną nieporozumień i kłopotliwych sytuacji. Dzięki jednej z takich właśnie sytuacji Momo dojrzewa i staje się starszy o całe cztery lata ...
Jak to możliwe?
Tego nie zdradzę, bo książka "Życie przed sobą" warta jest tego, aby samemu odkryć świat Momo, jego opiekunki Rozy i innych, jakże nietuzinkowych i ciekawych bohaterów.
Romain Gary przedstawia nam świat prawdziwy, czasem brutalny i szorstki, ale niezwykle wiarygodny. Emocje podczas lektury są ogromne. Czytelnik przeżywa los Momo i innych dzieci, wtapiając się w niego całkowicie i zapominając o otaczającym świecie. Bo ten świat podczas lektury to paryski bruk i małe, ubogie mieszkanko na szóstym piętrze bez windy ...

Polecam gorąco.

P.S. Serdecznie dziękuję Bercie za dostarczenie książki do Krakowa.


środa, 15 października 2014

Po nitce do kłębka, czyli w poszukiwaniu rodzinnego skarbu



Moja prywatna biblioteka składa się z książek wielu gatunków literackich, preferowanych przeze mnie podczas różnych życiowych etapów, wyznaczanych przez aktualne zainteresowania, pasje, czy kierunek nauki. Mam za sobą między innymi fascynację literaturą francuską, kryminałami, biografiami, książkami historycznymi, czy też poezją.
Ale jest przecież w moim molowym sercu miejsce, które zarezerwowałam dla jednego gatunku po wsze czasy. Gatunku, który towarzyszy mi od dzieciństwa aż do chwili obecnej. Mowa oczywiście o książkach przygodowych. Uściślę, że chodzi o polskie „przygodówki”. Lubię wracać do tych czytanych już kiedyś, wzbudzających miłe wspomnienia i pachnących słodkim, beztroskim czasem, ale też zawsze ogromną radość sprawia mi odkrycie nowej, współczesnej polskiej książki przygodowej.
I tak było kilka miesięcy temu, kiedy to przeczytałam książkę Emilii Nowak, „Perła Będzina”, o której pisałam na moim blogu w lutym.
Czy można się dziwić, że po udanej lekturze „Perły Będzina”, bez chwili zastanowienia kupiłam nową powieść autorki? Nie można. Dziwić się można jedynie temu, że książka ta zirytowała mnie tak bardzo, że ledwie dobrnęłam do końca. To drugi taki przypadek, kiedy dwie książki tego samego autora wzbudzają we mnie tak skrajne odczucia. Pierwszym były dwie książki Anny Klejzerowicz, z których „Sąd ostateczny” jest ciekawym, dobrze napisanym kryminałem ze świetnym wątkiem obyczajowym, natomiast „Ostatnią kartą jest śmierć” - słabiutkim, naiwnym i ciężkostrawnym gniotem. Emilia Nowak swą nową książką dołączyła do grona „nierównych” pisarzy. Wprost ciężko mi uwierzyć, że obydwie książki, zarówno „Perła Będzina”, jak i „Sekret Starego Dębu”, wyszły spod pióra tej samej autorki.

Ale do rzeczy, bo przecież już wspaniały Michał Bułhakow pisał, że nie lubi chwili, kiedy czytelnik zaczyna nudzić się zbyt długimi opisami i zniecierpliwiony przerzuca kartki szukając dalszej części akcji i rozwoju fabuły.

Dlaczego lektura tej książki tak bardzo mnie zirytowała?







Zacznę od tego, że „Sekret Starego Dębu” jest książką fatalnie wydaną. Pod względem graficznym oraz w szczególności pod względem edytorskim. Takiej ilości błędów stylistycznych, ortograficznych, interpunkcyjnych i logicznych jeszcze w żadnej książce nie widziałam.
Czytelnicy wrażliwi na poprawność i staranność języka, niejednokrotnie będą zgrzytać zębami podczas lektury. Ja zgrzytałam często.

Najnowsza książka Emilii Nowak opowiada historię Wiktorii, chwilowo mieszkającej w Hiszpanii, która przyjeżdża do Polski na pogrzeb nagle zmarłej mamy. Otóż pani Klara Duchowna, właścicielka dużej, wiejskiej posiadłości, sporego domu oraz pięknych koni, zostaje znaleziona pewnego poranka w swoim własnym ogrodzie przez stajennego. Wiktoria, zawiadomiona przez policję, zjawia się w domu rodzinnym, aby zająć się pochówkiem „zwłok”. I to jest chyba największy koszmarek powieści. Wiktoria ani razu myśląc o zmarłej mamie (z którą miała bardzo dobre relacje), nie używa naturalnego słowa „ciało”, które jest o wiele cieplejsze i stosowniejsze w wyrazie od policyjnych i bezosobowych „zwłok”. Otóż Wiktoria jedzie zidentyfikować „zwłoki”, załatwić pochówek „zwłok” oraz rozmawia ze swoimi bliskimi o tym, w jaki sposób „zwłoki” zostały odnalezione. Być może się czepiam, ale nie wierzę, aby ktokolwiek wyrażał się w ten właśnie sposób o zmarłej, bliskiej osobie. Być może autorka zapomniała, że nie pisze policyjnego raportu, a książkę przygodową, która opisuje przecież ciepłe rodzinne relacje.

Ale wróćmy do fabuły. Po pogrzebie mamy Wiktoria odwiedza wujka, który wręcza jej kopertę, zostawioną u niego przez samą Klarę z prośbą, aby po jej śmierci przekazał bezpośrednio w ręce jej córki. Koperta jest zalakowana autentyczną starą pieczęcią, a zawiera … wiersz. Jak możemy się domyślać, wiersz okazuje się wskazówką wiodącą do odkrycia skarbu, a rozwikłanie tej tajemnicy wcale nie jest łatwe. Na szczęście Wiktoria nie zostaje z tą nagłą zagadką sama. Pomagać w jej rozwiązaniu będą: narzeczony Inaki (Hiszpan) oraz dobrze znana z „Perły Będzina” trójka przyjaciół: Klaudia, Maciej i Bobek. Niestety, autorka skąpi szczegółów dotyczących opisu postaci, nie dowiemy się praktycznie niczego o tej sympatycznej trójce bohaterów, dlatego ci czytelnicy, którzy nie zetknęli się z ich wcześniejszymi przygodami, nie będą mieli okazji ich poznać i polubić. Akcja poprowadzona jest nierówno, zachowuje się jak ktoś, kto właśnie wyszedł z suto zakrapianej imprezy i wraca do domu nierównym krokiem. Na arenie pojawiają się na chwilę postaci, które wprowadzane są jakby na siłę, coś nagle odkrywają, albo w magiczny wręcz sposób naprowadzają na trop Wiktorię, po czym znikają, aby zrobić miejsce innym. Niczego ciekawego nie dowiadujemy się zarówno o nich, jak i o historii rodu Wiktorii czy regionu, w którym rozgrywa się akcja. Historia skarbu i drogi do niego prowadzącej jest słaba i nieciekawa, a zakończenie przewidywalne i nie wzbudzające żadnych emocji.

Emilia Nowak jest młodą pisarką, której gorąco kibicuję i życzę przyszłych sukcesów literackich, jednakże muszę przyznać, że drugie spotkanie z jej literaturą nie należy do udanych. Szkoda. Spodziewałam się czegoś na miarę „Perły”, a otrzymałam zaledwie jej marną imitację.

A przecież „Sekret Starego Dębu” zaczyna się naprawdę ciekawie. W stylu autorki najbardziej podobają mi się jej opisy przyrody, miejsca akcji czy też otoczenia bohaterów. Te elementy są naprawdę udane i to one właśnie sprawiają, że historia na samym początku zaczyna mnie wciągać i zaprasza do przeżywania przygód wraz z bohaterami. To najmocniejszy punkt książek Emilii Nowak. Niestety, jej opisy postaci i dialogi między nimi są dużo, dużo słabsze. Ale przecież, tak jak pisałam, jest to bardzo młoda osoba, która dopiero wkracza na ścieżkę literatury i szuka na niej swojej własnej drogi. Podczas jednej z dyskusji na forum internetowym, autorka przyznała się, że jej książki powstają w bardzo krótkim czasie. I może to właśnie jest przyczyną dość płytkiej i niedopracowanej książki? Pani Emilio, może „Sekret” zyskałby na wartości, gdyby powstawał wolniej, a wszelkie niuanse językowe oraz wątki przygodowe, zostały przemyślane i odpowiednio okraszone elementami tajemnicy i doprawione szczyptą historii?


Za kilka dni wybieram się na Targi Książki do Krakowa, na których swoją obecność potwierdziła pani Emilia. Być może będę miała okazję zadać jej osobiście kilka pytań i wyrazić nadzieję, że następne jej książki będą staranniej wydane, bogatsze w treść i bardziej podobne do błyszczącej "Perły" niż do niedopracowanego "Sekretu"


wtorek, 7 października 2014

Uliczkami przedwojennej Bydgoszczy



Bydgoszcz to miasto, z którym związał mnie los. Tutaj spędziłam dzieciństwo oraz okres nastoletni, by po studiach w innym mieście powrócić do niego jakby przyciągana magnesem, któremu nie sposób się oprzeć. Z roku na rok widzę, jak Bydgoszcz pięknieje, jak w cudowny sposób odkrywa swoje uroki dla mieszkańców i dla turystów. To miasto położone nad malowniczą rzeką Brdą ma magnetyczny wręcz urok, który jest najbardziej odczuwalny w tak charakterystycznych miejscach, jakimi są: park nad Starym Kanałem Bydgoskim, śluzy Starego i Nowego Kanału znane doskonale miłośnikom serialu „Czterej pancerni i pies”, czy jedyna w swoim rodzaju Wyspa Młyńska. Spacerując tymi urokliwymi miejscami, często zastanawiam się, jak wyglądały one dawniej. Oraz jak wyglądali i zachowywali się mieszkańcy dawnej Bydgoszczy. Jak i gdzie się ubierali? Jak spędzali czas? Czym zajmowali się w wolnym czasie? Jak wyglądały spotkania rodzinne i przyjacielskie?

Dzięki jednemu z najsłynniejszych piewców uroku naszego miasta, Jerzemu Sulimie-Kamińskiemu, miałam okazję przyjrzeć się z bliska dawnym bydgoszczanom oraz samemu miastu.


Jerzy Sulima-Kamiński urodził się w Bydgoszczy i tutaj też zmarł. Całe swoje życie i twórczość poświęcił ukochanemu miastu. Pracował w Rozgłośni Polskiego Radia i szerzył kulturę wśród mieszkańców. Był jedną z najważniejszych osobistości Bydgoszczy dwudziestego wieku.
Jego najsłynniejszym dziełem jest Trylogia Bydgoska, czyli trzytomowa powieść „Most Królowej Jadwigi”, opisująca kilkadziesiąt lat z życia miasta.











We wrześniu miałam ogromną przyjemność uczestniczyć w promocji nowego wydania tej właśnie książki, które to wydarzenie odbyło się w bydgoskim Miejskim Centrum Kultury:







Podczas tego ciekawego spotkania miałam okazję podziwiać aktorów bydgoskiego teatru odgrywających scenę z życia artysty piszącego swoją powieść, wysłuchać wspomnień trzech kobiet Jerzego Sulimy-Kamińskiego, czyli jego żony Ireny, córki Elżbiety (której dedykował powieść) i wnuczki, a także ciekawych anegdot opowiedzianych przez jego przyjaciół. Wyłonił się z tych opowieści i wspomnień portret pisarza kochającego swoje miasto. I tym właśnie jest jego „Most Królowej Jadwigi” – jest to wyraz miłości do Bydgoszczy napisany pięknym językiem erudyty, jakim niewątpliwie był autor. Według słów jego żony, Pani Ireny, Jerzy Sulima-Kamiński był człowiekiem wielkiej kultury, dbającym o czystość języka, bardzo wymagającym wobec najbliższych i nie znoszącym wulgaryzmów w codziennym życiu, co sprawia, że jest mi jeszcze bliższy.



Na okładce pierwszego tomu widzimy sylwetkę autora zwróconego z stronę tytułowego mostu, Mostu Królowej Jadwigi. I właśnie w tej okolicy będziemy przebywać śledząc losy bohaterów, ponieważ to tutaj, przy ulicy o tej samej nazwie, mieszkał mały Jerzuś z rodzicami. Tom pierwszy opowiada o mieście tuż przed wybuchem wojny, a jego akcja kończy się dokładnie 1 września 1939 roku.
Pozwólcie, że opowiem Wam o tym niezwykłym spacerze, który odbyłam uliczkami dawnej Bydgoszczy u boku Jerzusia. A spacer był to niezwykły.
Wraz z bohaterem cofnęłam się w lata trzydzieste dwudziestego wieku i spojrzałam na miasto jego oczami. Obejrzałam Bydgoszcz oczami chłopca, który dorastał w kamienicy, w mieszkaniu na 3 piętrze, skąd rozpościerał się widok na dużą część miasta w czasach, kiedy nie było jeszcze wysokich budynków zasłaniających panoramę. Jaki piękny widok roztaczał się za oknem: dachy kamienic, kościołów, parki, sklepy i zakłady pracy, takie jak garbarnia czy wytwórnia pilników. Jerzuś widział nawet słynną Wieżę Ciśnień na Wzgórzu Dąbrowskiego, która teraz, zamieniona w muzeum, zachwyca mieszkańców i turystów. Poznałam rodzinę Jerzusia i jej przedstawicieli, jakże charakterystycznych i ciekawych: Babusię Jak Dzwon wyciągającą igłą strzykawki alkohol z cukierków sprzedawanych w sklepie, Dziadusia Polonusa procesującego się od wielu lat o dawne zagarnięte majątki rodowe, Dziadusia Ażurowego, Babusię Rzechotkę, Ciotkę Monikę – starą pannę marzącą o odzyskaniu majątku przez ojca, co pozwoliłoby jej wyjść za mąż „odpowiednio” do stanu, eleganckiego wujka Pawła mieszkającego w Warszawie, czy też utracjusza wujka Janka, znającego biegle język francuski i wspaniale grającego na skrzypcach. 
Ale postaci to tylko jedna część tej niezwykłej opowieści. Drugą i jakże ważną, jest miasto. Jerzy Sulima-Kamiński operuje eleganckim, dawnym językiem typowym dla opisywanej przez siebie epoki, ale jednocześnie dodaje do niego mnóstwo ciepła i plastycznego wyrazu, co sprawia, że bez problemu wyobraziłam sobie otaczające bohatera widoki, zapachy i smaki. Autor dotyka wielu płaszczyzn dawnego życia, dzięki czemu można zobaczyć, gdzie chodzono w przedwojennej Bydgoszczy na spacery, co jadano, gdzie kupowano, czy nawet gdzie zanoszono zegarki do naprawy lub do jakiego krawca spodnie do uszycia. Świat Jerzusia był światem tak fascynującym, jak tylko może być dla kilkuletniego chłopca. Z jaką ciekawością i zapałem oglądał z okien trzeciego piętra wojskową defiladę! Z jakimi detalami opowiada o najbliższym sąsiedztwie, o zapachach dobiegających z pobliskiej garbarni, o smakołykach sprzedawanych w sklepie kolonialnym swojego dziadka. Wreszcie, z jaką swadą i fascynacją relacjonuje wielkie wydarzenie: rodzinną wyprawę na spektakl do objazdowego cyrku.

„Most Królowej Jadwigi” to powieść niezwykła. Przenosi nas w czasie i pozwala podziwiać dawne miasto i jego mieszkańców, a język, jakim jest napisana wywiera ogromny urok na czytelniku i wzbudza zazdrość swym bogactwem i elegancją, jakich próżno szukać w dzisiejszej mowie potocznej.
Książka zainteresuje głównie osoby związane z Bydgoszczą, ale i ci, którzy nie znają miasta, znajdą w nim bogactwo szczegółów z mieszczańskiego życia dwudziestolecia międzywojennego. Dla mnie osobiście książka ma wydźwięk prywatny: znalazłam w niej wiele znanych mi miejsc, które odgrywają dużą rolę również w historii mojej rodziny, jak osiedle Jachcice, prestiżowe przedwojenne Gimnazjum Żeńskie Wandy Rolbieskiej, Dom Towarowy czy kościół na Placu Piastowskim.
Tom pierwszy kończy się, jak wcześniej wspomniałam, w dniu wybuchu wojny.
A jak wyglądało życie w ogarniętej wojną Bydgoszczy? O tym dowiecie się z opisu tomu drugiego już niebawem.

I jeszcze pamiątka od żony autora:





czwartek, 25 września 2014

"Wesele" w Pobiedziskach, czyli Geniusia na wakacjach


Ten post, z racji tytułu książki, miał się ukazać jutro, ale w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, abym wrzuciła go już dzisiaj życząc Wam udanego, ostatniego wrześniowego, piątku :-)

Z czym kojarzy Wam się piątek? Z końcem roboczego tygodnia i jednocześnie początkiem weekendu? Z zapowiedzią wolnych dni, które po nim następują? A może z postnym obiadem? Może z pechem (wszak "piątek trzynastego" jest dniem pechowym już od początku wieku czternastego, kiedy to na słynny Zakon Templariuszy spadła klęska wywołana przez króla Francji Filipa IV Pięknego)? A może jeszcze z czymś innym? Mnie osobiście kojarzy się z wszystkim, co wymieniłam powyżej, ale nie tylko.
Otóż piątek kojarzy mi się również z tytułem jednej z ulubionych książek Małgorzaty Musierowicz:









Główną bohaterką "Dziecka piątku" jest znana nam bardzo dobrze z "Opium w rosole" Aurelia vel Geniusia. Nieco starsza, niż wtedy, kiedy pukała do mieszkań przypadkowych osób (chociaż chyba nie do końca przypadkowych, lecz tych wskazanych jej przez przewidujący los) i zapraszała się na obiadki. Aurelia jest już uczennicą liceum. Tego samego, w którym kiedyś uczyła jej matka - Ewa Jedwabińska. Spotykamy Aurelię ponownie, kiedy kończy klasę pierwszą. W tym właśnie dniu, dniu zakończenia roku szkolnego i rozdania świadectw, w jej życie wkracza z przytupem, rozmachem i klasą artysty również dobrze nam znany wcześniej Kozio, czyli Konrad Bitner, młodzieniec tyleż oryginalny, co nietuzinkowy, barwny i energiczny.

Tych dwoje bohaterów dzięki dziwnemu splotowi wydarzeń znajdzie się pewnego letniego dnia w Pobiedziskach, małym miasteczku, w którym mieszka babcia Aurelii. I w Pobiedziskach właśnie będą miały miejsce zdarzenia, które zmienią życie obojga bohaterów, ale przecież nie tylko ich. Bowiem spotkanie Kozia z Aurelią zaowocuje w przyszłości innymi, jakże ważnymi spotkaniami ...

Znamiennym dla treści książki jest zdanie: "Najdłuższa droga zaczyna się od pierwszego kroku". Tutaj ten krok musi zrobić właśnie Geniusia. A potem dołaczą do niej inni.

"Dziecko piątku" jest jedną z najcieplejszych klimatem części Jeżycjady. I jednocześnie jedną z najbogatszych w życiową mądrość. Znajdziemy tutaj przecież sporo ważnych tematów, takich jak: pierwsze zauroczenie (Kozia Aurelią), przyjaźń, damsko-męska (wiem, wiem, znajdzie się tu pewnie sporo osób, które w nią nie wierzą :-)), trudne relacje ojca z córką, samotność (pan Bronek), czy wreszcie jakże radosne sceny w rodzinie Borejków między Gabrysią a Grzegorzem, którzy w tej właśnie części dowiadują się, że wkrótce zostaną rodzicami.

Jak zawsze u Musierowicz, na scenę wkraczają, obok znanych i lubianych postaci, osoby nowe i jakże charakterystyczne (babcia Aurelii, pan Bronek), a czasem nawet karykaturalne (Arturek-Gburek). Wszystkie nowe postaci wnoszą sporo świeżości do fabuły książki i są doskonałym urozmaiceniem dla charakterów dobrze już nam znanych.
Scena rzeźbienia przez Konrada główki Aurelii przedstawiona jest po mistrzowsku, z właściwą Małgorzacie Musierowicz klasą i wrażliwością, a fragmenty z udziałem uroczych córeczek Gabrysi, Pyzy i Tygryska - genialne.

"Dziecko piątku" to jedna z lepszych części Jeżycjady. Cenię ją szczególnie za przeniesienie akcji na prowincję i za prostą mądrość życiową, którą tak pięknie i skromnie reprezentuje babcia Jedwabińska. I oczywiście za jeden z najlepszych duetów serii, Konrada i Aurelię, czyli parę głównych bohaterów.

Jakie pytanie nurtowało Pyzę i Tygryska tak bardzo, że zadawały je przechodniom?
Kto i dlaczego nazwał Aurelię "dzieckiem piątku"?
Jaki był odzew mieszkańców Pobiedzisk na wystawienie "Wesela" przez Kozia?
Czy ojciec Aurelii wyjdzie ze swojej ochronnej skorupy i zrozumie, co jest najważniejsze?
I wreszcie, czym wzruszy się pan Broneczek, nowy przyjaciel córeczek Gabrysi?

Lektura "Dziecka piątku" odpowie na te wszystkie pytania.




środa, 24 września 2014

Poznań międzywojenny i zbrodnia prawie doskonała


Dzisiejszy wpis dedykuję Protoavisowi, miłośnikowi okresu międzywojennego, autorowi świetnej Zapomnianej Bibliotekihttp://ksiazkiprzygodowe.blogspot.com/







Krzysztof Smura jest dziennikarzem i autorem nagradzanych wielokrotnie albumów o Poznaniu.
I właśnie w tym mieście, w Poznaniu, osadził również akcję swojej książki "Tajemnica starego browaru".
Ktoś kiedyś powiedział, że najciekawsze opowieści pisze samo życie. Krzysztof Smura postanowił fakt ten wykorzystać i kanwę opisanej przez siebie historii oparł na prawdziwych zdarzeniach. Inspiracją dla niego była historia, która wydarzyła się w Poznaniu w roku 1931 i głośnym echem odbiła się w całej Polsce.

"Tajemnica starego browaru" przenosi nas do Poznania wczesnych lat trzydziestych. Mamy bowiem rok 1931 i jesteśmy świadkami intrygującego zdarzenia. Otóż pod wyładowanym piwem wozem wyjeżdżającym z browaru załamuje się bruk, który odsłania wejście do starej lodowni, a w niej: trupa ze szczątkami rozlatującej się odzieży i dziwnym kluczykiem zawieszonym na szyi.
Do akcji wkracza komisarz Wojciech Jakubek, stateczny mąż, ojciec trzech córek oraz jego przyjaciel, dziennikarz Tomasz Żukowski, bon vivant, amant skaczący z kwiatka na kwiatek. Trzeba przyznać, że para to dobrana i skuteczna, która już wielokrotnie sprawdziła się w kryminalnych aferach. Tym razem zmierzyć się muszą z tajemnicą z przeszłości.

Okazuje się bowiem, że trup odnaleziony w starym browarze jest zaginionym sześć lat wcześniej, w roku 1925, Czesławem Jankowiakiem.
Śledztwo rusza pełną parą, ukazując zaniedbania, których dopuszczono się w czasie, kiedy młody chłopak przepadł bez śladu. Tajemnica goni tajemnicę. Czytelnik wraz z komisarzem i dziennikarzem odwiedza dom rodzinny Czesława, poznaje panujące w nim stosunki, a także potencjalne motywy i osoby, które mogły być zaangażowane w zbrodnię sprzed lat. Dodatkowo na arenie pojawiają się postaci, które odegrały niepoślednią rolę w śledztwie z roku 1925. Miejsce akcji nie ogranicza się do Poznania. Podróżujemy z bohaterami do Wilna oraz do Francji, do małego, uroczego miasteczka Bourg-en-Bresse.

Autor książki wziął na warsztat bardzo ciekawy temat i świetnie sobie z nim poradził. "Tajemnicę starego browaru" czyta się sprawnie i z zapartym tchem. Rewelacyjnie narysowane postaci, wartka akcja oraz świetnie oddane tło, czyli Poznań lat trzydziestych ubiegłego wieku sprawiają, że jest to naprawdę udany kryminał retro. Język autora jest bardzo plastyczny i sprawia, że czytelnik widzi stary Poznań, czuje zapach żeberek z miodem (ulubionego dania komisarza Jakubka) oraz smak marcepanu w gorzkiej czekoladzie ...
Ja dzięki bardzo obrazowemu językowi autora, smak ten poczułam i od kilku dni mam ochotę na taki właśnie marcepan, jakim delektowali się dawni mieszkańcy Poznania.
I jeszcze jedno - bardzo lubię i cenię pisarzy, którzy swoimi tekstami poruszają ważne tematy i zmuszają czytelnika do stawiania pytań oraz mobilizują ich do udzielenia na nie odpowiedzi. A przynajmniej do poszukania tychże odpowiedzi. Krzyztof Smura poruszył tak ważny, ale jednocześnie trudny temat, że do dziś, pomimo wielu przemyśleń, rozwiązania jeszcze nie znalazłam. Sprawa dotyczy kary śmierci, dość często przecież w dawnej Polsce stosowanej. Więcej nie zdradzę, aby nie popsuć przyszłym czytelnikom przyjemności, jaką niewątpliwie jest lektura opisywanej przeze mnie książki.
I już naprawdę na koniec: niezmiernie miło było czytać o przygodach komisarza, który nie jest życiowym nieudacznikiem i wiecznym malkontentem, a wręcz przeciwnie: zadowolonym z życia człowiekiem, doceniającym uroki i radości dnia codziennego. I za to duże brawa dla autora. Nieudacznikom i pesymistom zaludniającym od jakiegoś czasu stronice kryminałów, mówię zdecydowane "Nie".

Kim był Czesław Jankowiak?
Jaką tajemnicę skrywa emerytowany komisarz Popiołek?
Co otwiera kluczyk zawieszony na szyi trupa znalezionego w starej lodowni?

Jeśli jesteście ciekawi odpowiedzi na te pytania, sięgnijcie po kryminał Krzysztofa Smury.
Polecam gorąco.





sobota, 20 września 2014

Urok nadmorskiego miasteczka, czyli Darłowo oczami Tyrmanda



Od wielu, wielu lat część każdych letnich wakacji spędzam w małej, uroczej nadbałtyckiej mieścinie niedaleko Darłowa. W tym roku byłam tam również. I, jak co roku, tak i teraz, przynajmniej jeden dzień musiałam spędzić snując się po deptaku i zakamarkach małych darłowskich uliczek, które tak bardzo lubię. Jednakże dopiero niedawno dzięki koledze z forum http://www.pansamochodzik.cba.pl/ i jego zagadce (dziękuję, Kynokephalos) dowiedziałam się, że to niewielkie, ale piękne miasteczko zostało opisane przez Leopolda Tyrmanda w jednej z jego powieści. Powodowana ciekawością, a także zachęcona opinią kolegi, od razu zamówiłam jeden egzemplarz i przeczytałam jednym tchem:







„Siedem dalekich rejsów” to, przyznam z niejakim wstydem, moje pierwsze spotkanie z prozą Tyrmanda i muszę stwierdzić, że było to spotkanie niezwykłe i poruszające. Na pewno z gatunku tych, które na własny użytek nazywam "magicznymi". Niewielu literatów pisze w sposób, który swoim kunsztem drąży moją czytelniczą duszę i wywołuje lawinę myśli i rozważań, odzywających się potem jeszcze długo wyraźnym echem, niczym dzwoneczki z Chatki Ech należacej do Panny Lawendy (tak pięknie opisanej przez Lucy Maud Montgomery w "Ani z Avonlea"). Kiedyś pisał tak między innymi Melchior Wańkowicz. Teraz w taki sposób, taką piękną, a jednocześnie prostą prozą, czaruje chyba jedynie Wiesław Myśliwski. 
Ale dzisiaj ma być o Tyrmandzie.
Po pobieżnym przejrzeniu opinii na temat tej powieści, spodziewałam się książki z gatunku przygodowych z poszukiwaniem zabytku historycznego w tle. Nic bardziej mylnego.
Tyrmand wybiera małe portowe miasteczko na tło do ukazania relacji między kobietą a mężczyzną, ralacji narodzonej niespodziewanie i niejako niechcianej przez obie zainteresowane strony. Ktoś porównał dzieło Tyrmanda do utworu teatralnego i przyznam, że to chyba najtrafniejsze sklasyfikowanie formy utworu. Mało mamy tutaj opisów scenerii, jedynie tyle, aby wprowadzić czytelnika w klimat wczesnej wiosny w nadmorskim miasteczku w pierwszych powojennych latach. Akcja rozgrywa się bowiem w roku 1949 i obejmuje jedynie trzy dni. Również opisy dramatis personae ograniczone są do niezbędnego minimum, nie dowiadujemy się o nich wiele, co pozostawia nam szeroki margines dla wyobraźni, a także nadaje akcji i bohaterom posmak tajemnicy. Powieść bazuje głównie na dialogach. Inteligentnych, błyskotliwych, niebanalnych, pobudzających zmysły i wyobraźnię czytelnika. Dialogach, które drążąc i pobudzając, nie odkrywają jednak zbyt wiele. Tyrmand był wielkim erudytą i fakt ten znajduje odzwierciedlenie w każdym zdaniu "Siedmiu dalekich rejsów".

O czym opowiada "Siedem dalekich rejsów"?
Otóż pewnego wiosennego dnia roku 1949, na darłowskiej stacyjce kolejowej spotyka się dwoje dorosłych ludzi: Nowak, który przedstawia się jako dziennikarz (ale do końca pozostaje kimś, czyja przeszłość owiana jest mgłą tajemnicy) oraz Ewa Kniaziołęcka, historyk sztuki, która przyjeżdża do Darłowa w celach służbowych. Oboje interesują się słynnym, zaginionym podczas wojny zabytkiem sztuki: tryptykiem Eryka Pomorskiego. Każde z nich oczywiście ma własne plany co do tego unikatu. Między Ewą a Nowakiem od początku wyczuwalne jest napięcie, które ze strony na stronę wzrasta w tempie jednostajnie przyśpieszonym. Obie te osoby prowadzone są przez autora niejako osobnymi torami; spotykają się z mieszkańcami miasteczka w sobie tylko wiadomych celach, prowadzą ciekawe rozmowy, spacerują po Darłowie, ale przecież ich drogi splatają się wyjątkowo często, a ich wzajemna relacja jest głównym wątkiem powieści.

Dodatkowego smaczku treści nadają postaci drugoplanowe, o których, jak wspomniałam wcześniej, nie dowiadujemy się od autora zbyt wiele, ale które wtapiają się idealnie w klimat małego prowincjonalnego miasteczka i stają się niejako dodatkowym tłem dla ukazania głównego wątku.
Bo czyż nie jest kimś typowym Madame Kraal, samotna kobieta prowadząca hotel i tęskniąca za dawnymi, lepszymi czasami? (Swoją drogą, czy to nie dziwne, że dawne czasy jawią nam się zawsze jako te "lepsze" od obecnych?) Czyż nie czujemy sympatii do Anity, pokojówki, która żyje dniem dzisiejszym i cieszy się z najdrobniejszych rzeczy? Czy nie intryguje nas bogaty makler okrętowy, Leter, który z pozoru wydaje się szczęśliwym człowiekiem, a tak naprawdę skrywa głęboko swój dramat i chęć ucieczki? Te postaci są bardzo ludzkie i wiarygodne. I proza Tyrmanda jest właśnie taka: wiarygodna i bardzo bliska czytelnikowi.

"Siedem dalekich rejsów" czyta się szybko i ze smakiem, delektując się każdym słowem i żałując, że książka tak szybko się kończy.
Polecam serdecznie wielbicielom literatury z wysokiej półki.




poniedziałek, 15 września 2014

Nowy wujek do partyjki makao czyli Florian u Borejków



Czy jesteście ciekawi dalszych losów sympatycznych, inteligentnych i elokwentnych sióstr Borejko? Jeśli tak, to zapraszam do przyjrzenia się im bliżej na stronach kolejnej części cyklu, czyli:








„Pulpecja”, jak wskazuje tytuł, koncentrować powinna się na postaci najmłodszej z Borejkówien – Patrycji, tymczasem rozpoczyna się spektakularną sceną ślubu Idy. Scena ta obfituje, jak zwykle u Musierowicz, wieloma zabawnymi epizodami, jakim był na przykład brak kluczy do mieszkania i nerwowe przytupywanie gości weselnych, brnących po kostki w śniegu i trzęsących się z zimna, przed kamienicą na Roosevelta. I dopóki autorka opisuje to właśnie wydarzenie, wraz z jego smaczkami i kolorami (perypetie gospodarzy i gości, nietuzinkowe przysmaki przygotowane na przyjęcie, oryginalne żarty Pyzy i Tygryska), dopóty jest wyłącznie dobrze, ciekawie i zabawnie. Potem jest już niestety gorzej. „Pulpecja” jest, moim zdaniem, jedną z najmniej udanych książek Jeżycjady. Czytam ją niejako „z marszu”, ciesząc się już bliskim spotkaniem z Aurelią i Konradem w następnej części. Ale o niej niebawem, a tymczasem napiszę jeszcze kilka zdań o „Pulpecji”.

Otóż Patrycja uczęszcza już do klasy maturalnej i (o zgrozo!) grozi jej oblanie tego ważnego egzaminu, o czym w jej domu rodzinnym zdaje się nikt nie wiedzieć. I tutaj czytelnik zastanawia się, jak to możliwe, że w tak ciepłej i kochającej się rodzinie, w mieszkaniu pełnym domowników, możliwe jest, aby ktoś przez kilka miesięcy pozostał całkiem sam ze swoimi problemami … Sytuacja co najmniej dziwna. Wytłumaczyć ją mogą chyba tylko słowa ojca Borejki, który na wieść o rzeczywiście oblanej przez Patrycję maturze, reaguje w następujący sposób:

Patrycjo, czy prawdą jest to, co słyszę? Jeśli tak, to wytłumacz mi, proszę, jak to się stało, że inteligentna dziewczyna o doskonałym wzroku i słuchu, nienagannym stanie zdrowia i bogatej bibliotece rodzinnej mogła nie zdać czegoś tak prostego jak egzamin maturalny. 

Być może po prostu dla rodziców i sióstr Patrycji już sam fakt przyjścia na świat w rodzinie Borejków powinien być gwarancją zdania egzaminu dojrzałości i to co najmniej w wynikiem bardzo dobrym, zaś o żadnych problemach i zagrożeniu mowy być nie może.
Akcja „Pulpecji” oscyluje wokół sercowych perypetii tytułowej bohaterki i jest przez to uboga i monotematyczna.
Owszem, znajdziemy w książce również i ciekawsze momenty, na przykład początki rozkręcania biznesu florystycznego przez Tomcia i Baltonę, perełki słowno-sceniczne w wykonaniu Pyzy i Tygryska, czy też wątek przyjaźni Pulpecji i Romy. Tylko, czy rzeczywiście była to przyjaźń czy raczej znajomość kontynuowana niejako siłą przyzwyczajenia?
Jedynie scena spotkania Patrycji i Baltony nad jeziorem broni się swoją sielskością i urokiem przyrody, a także bliskością dwojga osób, nie ratuje ona jednak całej książki.

„Pulpecja” wyjątkowo się Małgorzacie Musierowicz nie udała (a może dlatego tak ją odbieram, że Patrycja Borejko jest najmniej lubianą przeze mnie siostrą?), ale nie zmienia to faktu, że następujące po niej „Dziecko piątku” jest jednym z najlepszych tomów cyklu i niedługo będę miała przyjemność o nim napisać.





niedziela, 7 września 2014

Szwed na tronie polskim, czyli Kacpra Ryksa przygód część czwarta


Minęło już trochę czasu, odkąd przeczytałam trzy pierwsze części tetralogii Mariusza Wollnego, a czwarta wciąż czekała na półce na swoją kolej. Wabiła i wabiła, a ja sięgałam po inne książki, a tę omijałam. Dlaczego?
Odkładałam tę chwilę, jak mogłam. Nie chciałam zbyt szybko żegnać się z bohaterem, którego zdążyłam tak bardzo polubić. Ale wreszcie nadszedł czas, kiedy sięgnęłam po czwartą, ostatnią już część przygód królewskiego inwestygatora - Kacpra Ryksa:







Tym razem autor przenosi nas w czasie bardziej, niż we wcześniejszych tomach. Mamy już bowiem rok 1587, wojenny król Stefan Batory nie żyje, a o tron polski stara się kilku kandydatów, między innymi Szwed Zygmunt oraz Maksymiliam Habsburg. Ostatecznie królem zostaje Zygmunt, ale początki jego panowania są burzliwe i trudne.
Kacper Ryx-Turopoński jest już statecznym mężem i ojcem dwuletniego Kacpra-Juniora. Wraz z ukochaną Janką i synkiem mieszka w swoim własnym pierwszym domu. Porzucił niebezpieczną profesję inwestygatora na rzecz spokojnego losu medyka. Jednak sytuacja w kraju i na królewskim dworze nie pozwoli mu spokojnie siedzieć w domu i cieszyć się życiem rodzinnym. Trafiają do niego rozmaite osoby prosząc o pomoc w sprawach wagi państwowej. Któż bowiem, jak nie on, potrafi rozwiązać zawikłane zagadki i wyczyścić miasto z przestępczych brudów?
Niestety, muszę przyznać, że ostatnia część przygód szesnastowiecznego królewskiego inwestygatora jest zdecydowania słabsza od części poporzednich. Mam wrażenie, że autor, chcąc na czwartej części zamknąć cały cykl, miał zbyt wiele pomysłów i wszystkie je upchnął w ten jeden, ostatni tom. Szkoda, bo tylko niepotrzebnie przeładował akcję splatając ją z wielu różnorakich wątków. Gdyby skoncentrował się na wątku zapowiedzianym już w tytule, czyli alchemicznym, jakże ciekawym przecież i bogatym, to by w zupełności wystarczyło, aby zaintrygować czytelnika i sprawić, aby lektura pochłonęła go całkowicie. Wystarczyło tylko otworzyć wrota pracowni alchemicznej i sypnąć garścią tajemnic, przedstawić temat znanych szesnastowiecznych alchemików trochę szerzej, rozbudowując go o znane fakty i nierozwiązane tajemnice. Ten temat to przecież niewyczerpana studnia. Zamiast tego, Mariusz Wollny jedynie nadmienia w kilku miejscach o alchemikach praskich, o ich poszukiwaniach i dokonaniach, a także o ich działaniach w Polsce i ich wpływie na króla, bardzo alchemią zainteresowanego.
Reszta fabuły składa się z niepowiązanych ze sobą wątków, takich jak intrygi w ratuszu, atak dżumy, próby rozbicia armii żebraków, stworzenie Golema, trwoga obywateli żydowskich, poszukiwanie zaginionej pracowni mistrza Twardowskiego, czy też dyplomatyczna "wojna" między królem Zygmuntem a hetmanem Janem Zamojskim.
Przez karty powieści przewijają się hurtowo znane nam wcześniej postaci, które przez chwilę biorą udział w wydarzeniach, ustępując miejsca innym, również znanym, którzy z kolei robią miejsce dla pozostałych również odgrywających swój epizod. Postaci te to między innymi: płatny zabójca - Kettler, uczeń mistrza Twadrowskiego - Pająk, Król Żebraków - Garbus, olbrzym z gospody o wdzięcznym i mylącym imieniu - Niziołek, czy też Matusz Szarski i hutman Trojan. To tylko niektóre z nich; jest ich sporo więcej, a wszystkie razem tworzą zbyt obfitą i chaotyczną mieszankę, która najuważniejszego czytelnika może przyprawić o nerwowe szukanie w pamięci, kto zacz i co się z nim działo w poprzednich tomach cyklu.

Przyznam, że książkę "Kacper Ryx i król alchemików" czytało mi się zupełnie inaczej niż poprzednie części: ciężko i mozolnie. Nawet język autora, który niezwykle cenię, niewiele pomógł i nie zmienił tego, że akcja jest zbyt przeładowana nie pasującymi do siebie elementami. Mariusz Wollny ma wiele pomysłów i bogatą wiedzę historyczną, którą potrafi wspaniale operować, ale zbyt wiele tutaj tego jak na jedną powieść. Ze szkodą dla książki. I dla czytelnika, który ostatecznie nie żałuje tak bardzo rozstania ze swoim ulubionym bohaterem.



sobota, 6 września 2014

Jak ma na imię Bohun, czyli cała Polska czyta Trylogię


Witam po długiej przerwie wakacyjno-pierwszowrześniowej :-) Jeśli myślicie, że przez te dwa miesiące przerwy w mojej prywatnej blogosferze nie przeczytałam żadnej książki i dlatego nie pojawił się żaden wpis, to chętnie wyprowadzę Was z błędu. Czytałam sporo i zgromadził mi się naprawdę duży zbiór książek do opisania, które to pojawiać się będą systematycznie (mam nadzieję) na moim blogu w okresie jesienno-zimowym. Niniejszym ogłaszam koniec przerwy w blogowym świecie Yvonne, a zmobilizowało mnie do tego przede wszystkim pewne ważne dla mnie wydarzenie kulturalne.

Otóż dzisiejszy dzień został ogłoszony przez Prezydenta Polski narodowym dniem czytania Trylogii Henryka Sienkiewicza: 







Stali czytelnicy mojego bloga wiedzą doskonale, że Trylogia to jedna z moich ulubionych serii książek, a język sienkiewiczowski uważam za najpiękniejszy literacki język w naszym narodowym dorobku sztuki pisanej. Podzielam pogląd Adama Galisa, słynnego poety i tłumacza, który powiedział kiedyś, zapytany o inspiracje w zawodzie tłumacza literatury pięknej: "Wyznam, że najwyższym instancjami, do których odwoływałem się w chwilach językowej trwogi i niepewności, były pisma Jana Chryzostoma Paska, Ignacego Krasickiego, no i rzecz jasna, przeczyste źródło ojczyzny-polszczyzny, proza Henryka Sienkiewicza." 

Postanowiłam zatem i ja dołożyć swoją cegiełkę do dzisiejszego dnia i zagłębić się w lekturze mojej ulubionej części Trylogii, napisanej właśnie taką piękną polszczyzną:







Bardzo lubię i cenię całą Trylogię, ale "Ogniem i mieczem" zajmuje zdecydowanie pierwsze miejsce w moim czytelniczym sienkiewiczowskim świecie. Bowiem tutaj właśnie poznajemy najciekawszych i najbardziej złożonych bohaterów, tutaj przeżywamy największe emocje, tutaj Historia krzyczy do nas z każdej stronicy, tutaj wreszcie zaczyna się nasza nieustanna, zapierająca dech w piersiach przygoda rozgrywająca się na najrozleglejszych w historii ziemiach polskich. Fabuły streszczać nie będę, bo po co? Wszyscy znają ją przecież doskonale. Skoncentruję się jedynie na tych elementach, za które cenię "Ogniem i mieczem" tak bardzo, że z przyjemnością przeczytam ją ponownie, a ulubione fragmenty mogę cytować z pamięci obudzona w środku nocy.

Już pierwsze słowa powieści: "Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia" wprowadzają czytelnika w burzliwy wiek XVII - wiek wojen i wielkich rozruchów. Sienkiewicz był wielkim mistrzem tworzenia historycznej atmosfery i wprowadzania czytelnika w sam środek ważkich wydarzeń. Operował specyficznym, dawnym językiem, jakby rzeczywiście żył na ziemiach polskich w wieku, w którym rozgrywają się opisane przez niego sytuacje i zdarzenia. Język powieści jest tak plastyczny i tak do mnie przemawiający, że czuję się niemalże autentycznym obserwatorem akcji. Być może obserwatorem z dalszego planu, ale jednak. A pole do tejże obserwacji jest wspaniałe. Mnogość intrygujących postaci, tych historycznych i tych fikcyjnych; relacje i powiązania między nimi; niespodziewane zwroty akcji oraz, zgodnie z założeniem powstania powieści, czyli "krzepienia serc": duża dawka wspaniałych bohaterskich czynów. Mnóstwo tu niebanalnych postaci, ale wspomnę tylko te dla mnie najważniejsze.
Rycerski i nieskalany Jan Skrzetuski - postać tak biała, jak chmurki na letnim niebie i dlatego być może trochę niewiarygodna; nietuzinkowy i zabawny Zagłoba - opój, tchórz i chwalipięta, ale jakże przecież lubiany przeze mnie (bo przecież nadeszła chwila, kiedy potrafił wykazać się odwagą i zachować prawdziwie po rycersku); Helena Kurcewiczówna - panna z dobrego domu (którą niestety tak fatalnie skrzywdził Jerzy Hoffmann w swojej ekranizacji powieści); kniahini Kurcewiczowa - okrutna i zła, ale przecież miłująca swoich pięciu synów i podstępami pragnąca zdobyć dla nich majątek (w filmie odwrotnie do Heleny - wspaniała kreacja Ewy Wiśniewskiej); potężny i kontrowersyjny władca Jeremi Wiśniowiecki, którego imię trwożnie rozbrzmiewało wśród szerokich stepów, przekazywane z ust do ust między Kozakami, siejąc w nich ogromny strach i budząc respekt.

Osobno muszę wspomnieć o trzech postaciach, które najbardziej mnie w powieści poruszają. Pierwsza z nich to Longin Podbipięta, wspaniała postać, której osobowość, zachowanie i historia wzrusza, krzepi i wzbudza nadzieję na spełnienie marzeń. Scena obrony Zbaraża, bohaterska decyzja Longina i jego samotna wędrówka przez nieprzyjacielski obóz zachwycają i poruszają serce, aby zaraz potem wycisnąć łzy ...
Drugą jest wiedźma Horpyna, która żyjąc w samotności (bo czyż można jako towarzysza liczyć Czeremisa?) i głuszy, dziczeje przez to sama. Ale przecież nadal jest kobietą, czującą i w głębi serca skomplikowaną. Ja nie odbieram jej tylko negatywnie jako okrutną i złą wiedźmę, rzucającą uroki i czytającą przyszłość z wody spływającej po młyńskim kole. To postać charakterystyczna, ale posiadająca tajemnice ...
I wreszcie on, Bohun, bo przecież kobiety lubią czasem takich, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli "drani". Bohun to najciekawsza i najtrudniejsza do oceny (obok Jeremiego) postać powieści. Dziki watażka, wychowany na szerokich i pustych stepach, którego towarzyszami byli jeszcze bardziej dzicy niż on, Kozacy; okrutnik, który bez zmrużenia oka "rozszczepiał" człowieka przy kobiecie; a jednocześnie wrażliwy mężczyzna, który tylko swoim śpiewem potrafił wyznać to, co czuje. Inaczej nie umiał. Los wskazał mu złą ścieżkę, na którą wszedł jakby niechcący i nie potrafił już z niej zawrócić.

I na koniec ciekawostka i zagadka dla Was :-) Czytając kiedyś wspaniałą książkę Melchiora Wańkowicza "Ziele na kraterze" trafiłam na opis zabawnej sceny rozgrywającej się w mieszkaniu pisarza. Uczestnikami sceny byli: dwie córeczki Wańkowicza, Tili i Krysia oraz znajomy pisarza: mecenas Stanisław Święcicki. Otóż inteligentne i elokwentne dziewczynki urządziły z kolegą swojego Taty konkurs z Trylogii właśnie. Pytania były różne, ale odpowiedzi wyłącznie poprawne. Widać było jasno, że obie strony doskonale znają powieści Sienkiewicza. Ale nagle padło pytanie dziewczynek, na które zdumiony adresat nie znał odpowiedzi. Mianowicie: "Jak ma na imię Bohun?"
No właśnie, a Wy wiecie? Jak ma na imię Bohun?
Jeśli się nie mylę, to w ponad siedemsetstronicowej powieści informacja ta pojawia się tylko jeden raz ...







poniedziałek, 7 lipca 2014

Z dziejów pewnego domu na Powiślu


Podczas mojej wędrówki w literacką przeszłość nie mogło zabraknąć książek Hanny Ożogowskiej, która jest jedną z najważniejszych autorek mojego dzieciństwa. Pamiętam, że jej książki pochłaniałam z wielką przyjemnością i wielokrotnie do nich wracałam. Przyznam szczerze, że wahałam się dość długo, od której z książek zacząć mój powrót do tej, mile wspominanej, autorki. Jako pierwsze przyszły na myśl dwie ulubione, czyli "Tajemnica Zielonej Pieczęci" oraz "Głowa na tranzystorach". Tylko którą z nich wybrać? Obie są przecież tak samo ciekawe i zabawne, lektura obu sprawiała mi zawsze wiele radości. I tak zastanawiając się nad wyborem między tymi dwoma tytułami, niespodziewanie zachęciła mnie swoją kolorową okładką zupełnie inna, też przecież kiedyś czytana, ale mniej utrwalona w pamięci:






"Ucho od śledzia" to książka, której tematem przewodnim jest coś, co doskonale znam sama z mojego dzieciństwa. Gdyby zapytać dzisiaj dzieci, co to jest "kwaterunek", zapewne żadne z nich nie potrafiłoby wyjaśnić co to oznacza. Ja natomiast znam znaczenie tego archaicznego słowa bardzo dobrze, ponieważ dom, w którym mieszkałam jako dziecko, dom moich pradziadków, został właśnie poddany po wojnie systemowi kwaterunkowemu, a osoby, które wprowadziły się "na pokoje" mieszkały tam jeszcze w latach osiemdziesiątych, dzięki czemu zapisały się jasno w mojej pamięci. Co więcej, nie były to dla mnie osoby obce. Ale też nie rodzina. Kim zatem są dla siebie osoby mieszkające pod jednym dachem i dzielące na co dzień wspólne pomieszczenia, takie jak kuchnia i łazienka?

Hanna Ożogowska w "Uchu od śledzia" pokazuje dzieje właśnie takiego domu i jego mieszkańców. Znajdujemy się na Powiślu, w domu niegdyś pięknym i okazałym, dumie jego właścicieli. Domu, który, jak wiele innych, ucierpiał podczas wojny i teraz tylko jego sylwetka przypomina dawną świetność. Parter jest całkowicie zniszczony i nie nadaje się do przyjęcia lokatorów, ale ocalało piętro, niegdyś zamieszkane wyłącznie przez właścicieli, państwa Szafrańców. Teraz to okazałe piętro podzielone jest na kilka maleńkich mieszkań, które zajmowane są przez galerię barwnych i jakże różnych postaci. Wydaje się, że już teraz jest wszystkim ciasno i duszno od mnogości osób, zwierząt i problemów. Nie spodziewają się nawet, że ich dom otworzy swoje podwoje dla dodatkowych gości: dwojga młodych ludzi, którzy swym przybyciem wniosą w jego życie zupełnie nowe kłopoty, zawirowania i intrygujące wydarzenia.
W książkach Hanny Ożogowskiej cenię szczególnie dwa elementy. Pierwszy to oczywiście postaci. Bohaterowie jej książek są niezwykle dobrze scharakteryzowani, posiadają bogate osobowości, są niezwykle różnorodni i ciekawi. W "Uchu od śledzia" widać to doskonale. Spróbujmy zdjąć na chwilkę jedną ze ścian budynku i zajrzyjmy do poszczególnych pomieszczeń. Państwo Szafrańcowie, Leontyna (cóż za piękne imię, wyrażające dostojność, klasę i piękno czasów minionych) i jej mąż to właściciele domu. Pani Leontyna wciąż żyje przeszłością i wspomina dawne czasy narzekając na obecne i na brak swobody we własnym przecież mieszkaniu. Jej mąż to spokojny i radosny staruszek śpiewający kujawiaka i z wielką dbałością pielęgnujący ogródek. Państwo Piotrowscy - rodzina z dwójką dzieci, z których starsze, Witka, czytelnik pozna bliżej. Pani Aniela, pielęgniarka z sercem na dłoni, dbająca równo o wszystkich i dla wszystkich tak samo serdeczna. Pani Tołłoczko, nauczycielka, schorowana i zniechęcona, bardzo wymagająca dla uczniów. Pan Czernik, kawaler, mechanik złota rączka, lubiący zbyt często zaglądać do kieliszka.
I dwie nowe osoby, nowi lokatorzy: Michał, zbuntowany nastolatek, który staje okoniem do wszystkiego i wszystkich oraz sierota Agnieszka, którą los rzuca tam, gdzie akurat ma kaprys.
Wszystkie te postaci odgrywają znaczącą rolę w wydarzeniach toczących się w domu na Powiślu, a nakreślone są w tak charakterystyczny sposób, że czytelnik musi się do nich ustosunkować. Te osoby i ich zachowania budzą emocje i wzruszenia oraz zainteresowanie ich losem. Niektóre z nich bawią, inne irytują, jeszcze inne intrygują i uczą dając przykład swoich doświadczeniem bądź podejściem do życia.
Drugim ważnym i cenionym przeze mnie aspektem książek Ożogowskiej jest tło akcji. Czytelnik spaceruje po Warszawie wraz z bohaterami, poznaje Powiśle, Mokotów, szkołę, w której uczą się Agnieszka, Witek i Michał, lokalny koloryt i klimat okolicznych ulic, zakamarków, podwórek, dzięki czemu wyobrazić może sobie doskonale ówczesny wygląd stolicy.
Nie mogę nie wspomnieć też o języku i dialogach, które są wspaniałe i rewelacyjnie oddają osobowość postaci i ich temperament. Autorka ma niezwykły dar wkładania w usta każdego z bohaterów pasującego mu języka, indywidualnie dobranego. Powiedzonka Michała, którymi sypie jak z rękawa, bawią i potwierdzają znaną dobrze maksymę, że "nie masz cwaniaka nad Warszawiaka". I chociaż Michał pochodzi z Łodzi, a do Warszawy trafia pchnięty palcem losu, to przecież Warszawa urzeka go, tak jak urzekła niegdyś mnie dzięki książkom Hanny Ożogowskiej. A teraz zauroczenie wróciło. Zarówno książką i jej stylem, jak i uroczą stolicą.

Czy na tym zakończy się mój powrót do książek Hanny Ożogowskiej?
Ucho od śledzia! :-)





poniedziałek, 30 czerwca 2014

Wyszperane na targowisku staroci ...


Na początku czerwca odbył się na Starym Rynku mojego miasta kiermasz rzeczy wszelakich. Udałam się na niego w celu wyszperania i odkrycia zakurzonych, tkniętych patyną czasu, pachnących starzyzną, książek. Jakie było moje zdziwienie, kiedy wśród wielu stoisk na próżno wypatrywałam celu mojej wyprawy. Na straganach pyszniły się różności: począwszy od jadła i napitku wszelakiej maści (kozie sery, wędliny, miód, lemoniada, pajdy chleba ze smalcem, konfitury itp.), poprzez ozdoby, biżuterię, drewniane zabawki, koronkowe serwetki, obrusy, aż do staroci typu telefony na korbkę, aparaty fotograficzne, kolorowe naczynia, puzderka, czy też okrągłe lustereczko z ozdobną rączką, jakby prosto wyjęte z bajki o Królewnie Śnieżce. Wybór ogromny, a różnorodność jeszcze większa. Tylko książek jakoś nie mogłam wypatrzyć na żadnym stoisku ... Wdałam się zatem w rozmowę ze sprzedawcą antyków i rozmaitości z historią i spytałam go wprost, dlaczego nie ma żadnych białych kruków. Uśmiechnął się na to szeroko i powiedział: "Tam z tyłu są dwie skrzynie pełne książek. Pani sobie pójdzie i poszpera." Poszłam zatem i oddałam się jednemu z ulubionych zajęć. I wyszperałam pięć książek, za które zapłaciłam Panu równowartość trzech piw (taką stawkę podał). Jedna z nich to prawdziwa perełka: została wydana w Wilnie w 1859 roku i posiada nawet pieczątkę cenzora. Już sam tytuł wskazuje na rzecz cenną: "Kopa z naddatkiem bajek naszych pisarzy dla młodzieży płci obojej." Ale o niej będzie innym razem.
Dzisiaj napiszę kilka słów o innej zdobyczy odkrytej tego dnia w skrzynce sympatycznego Pana od lustereczka Królewny Śnieżki:



 
 
 
 

"Czerwone maquis z Chamonix" to niewielka objętościowo opowieść napisana przez Krzysztofa Próchnickiego. Liczy zaledwie 70 stron i wydaje się jakby wstępem do właściwej historii, przystawką przed głównym daniem czy szkicem do właściwego obrazu.
Już sam tytuł wskazuje na tematykę i umiejscawia akcję w dobrze znanym francuskim regionie alpejskim. Dodatkowo odkrywa od razu, kto będzie bohaterem tejże książki. Bowiem "maquis" to byli przecież znani członkowie francuskiego ruchu oporu, którzy walczyli w partyzanckich oddziałach podczas II Wojny Światowej.
Głównym bohaterem tej opowieści jest Polak, Józef Szczepaniak, góral z pochodzenia. Józef jest wyśmienitym narciarzem, zbierającym laury w przeróżnych zawodach sportowych. Kiedy wybucha wojna, do jego miasteczka przybywa oddział niemiecki, którego dowódca planuje zebrać najlepszych polskich narciarzy i zmusić ich do występowania w zawodach w reprezentacji Rzeszy. Szczepaniak nie zamierza jednak podpisywać volkslisty i ucieka z miasteczka. Przedostaje się przez góry na Węgry, gdzie dowiaduje się o formowaniu jednostek wojska polskiego we Francji, dokąd udaje się nie zwlekając.
We Francji trafia na pole walki, ale po zawieszeniu broni podpisanym przez Petain'a dostaje się do niewoli, z której udaje mu się szczęśliwie zbiec.
Pamiętamy, że Józef jest góralem z krwi i kości, zatem ciągnie go w góry jak przysłowiowego wilka do lasu. Los zaprowadzi go we francuskie Alpy, do uroczego miasteczka Chamonix, które jest areną licznych partyzanckich walk i brawurowych akcji. Marzeniem Szczepaniaka jest dołączenie do tych odważnych maquis i walczenie przy ich boku, ale zanim to nastąpi, wiele się jeszcze wydarzy.
Jako wytrawny narciarz i znawca gór, dostaje ważne zadanie zorganizowania stałej przeprawy przerzutowej przez góry dla uciekinierów polskich i francuskich na teren neutralnej Szwajcarii.
 
"Czerwone maquis z Chamonix" czyta się szybko i z zapartym tchem. Akcja prowadzona jest sprawnie, opisy wydarzeń, w których bierze udział główny bohater (a nawet części z nich jest inicjatorem), zapierają dech w piersiach. Autor plastycznie oddaje piękno i dzikość gór oraz trud walki na tym terenie. Nie spodziewałam się, że w tak niewielkiej przecież książeczce znajdę tyle różnorodnych elementów i zwrotów akcji. Mamy tu przecież opis trudnej i niebezpiecznej przeprawy przez góry, akcję wysadzania tunelu, wątek przyjaźni nawiązanej na polu walki, czy też dynamiczną scenę ucieczki z więzienia. A wszystko to napisane z wprawą i werwą, ciekawym i wciągającym językiem. Trochę żal, że autor nie pociągnął tej historii dalej, ale może czasem nieco krótsza opowieść pozwala bardziej rozwinąć się myślom i puścić wodze fantazji ...?
 
I jeszcze ciekawostka: książka wydana jest w serii z tygrysem Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej, a na jej ostatniej stronie znajduje się ... krzyżówka. W moim egzemplarzu jest całkiem pusta, nie rozwiązana, tak jakby czekała specjalnie na mnie. A dodam, że krzyżówki to coś, co Yvonne lubi prawie najbardziej :-)
 
 

 

środa, 25 czerwca 2014

Literacki wehikuł czasu


Stali czytelnicy "od książki do szafy" wiedzą doskonale, że moje podejście do literatury bardzo często przybiera postać sentymentalną i ubiera się w stare szatki. Lubię wracać do książek z dzieciństwa i odkrywać wciąż na nowo ich urok i trochę zakurzony, ale jakże uroczy, klimat. Dlatego nie zdziwi Was pewnie, że nie mogłam przejść obojętnie obok półki w księgarni, na której stała ta oto książka:




 
 
 
 
Przyznam wprost, że przyciągnęła mnie ona kilkoma elementami. Przede wszystkim tytułem, doborem osób wspominających swoje dawne lektury oraz przepięknym wydaniem. Wystarczyło, że otworzyłam ją na kilka chwil i już wiedziałam, że moja biblioteczka zyska nową pozycję.
 
"Co czytali sobie kiedy byli mali" to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez Ewę Świerżewską i Jarosława Mikołajewskiego z dwudziestoma czterema wybranymi znanymi osobami. Są wśród nich osoby znane ze świata językoznawstwa i literatury (Jerzy Bralczyk, Bohdan Butenko), filmu (Krystyna Janda, Andrzej Wajda, Janusz Gajos), sportu (Robert Korzeniowski, Tomasz Majewski), piosenki (Grzegorz Turnau, Jacek Cygan) oraz kilka innych szeroko znanych postaci, a wszystkie one jakże ciekawe i interesujące.
 
Lekturę tej książki mogę podsumować tylko w jeden sposób: była to fantastyczna podróż do krainy literatury dziecięcej. Osoby udzielające wywiadów wspominają swoje pierwsze samodzielnie przeczytane książki, ważnych literackich bohaterów, ulubione ilustracje i ulubionych autorów. Wspomnienia przeplatane są opisami tradycji czytelniczych panujących w ich rodzinnych domach, przytaczane są osoby, które jako pierwsze wprowadziły ich w świat baśni, bajek i historii pisanych.
Ewa Świerżewska i Jarosław Mikołajewski zadają ciekawe pytania: jaką książkę można nazwać ważną, czy książka kojarzy się rozmówcom z czymś innym niż czytaniem, czy nadal posiadają egzemplarze tych starych, czytanych niegdyś bajek i opowieści.
Odpowiedzi są różne, jak różne są osoby udzielające wywiadów. Ale każda z tych rozmów jest ciekawym spojrzeniem w przeszłość. Oczywiście najmilej czytało mi się te, w których odnalazłam moje własne wspomnienia, czyli "Nieumiałka i jego przyjaciół" przytaczaną przez Tomasza Majewskiego (z moich znajomych absolutnie nikt tej książki nie zna, a mój egzemplarz z dzieciństwa zaczytany jest chyba najbardziej z wszystkich stojących na półce i przecież to ją właśnie najczęściej zabierałam na wakacje), "Słoneczko" wspominane przez kilka osób (w bardzo różny sposób, od zachwytu do niechęci), "Pana Samochodzika", "Serce", książki Kornela Makuszyńskiego czy Edmunda Niziurskiego.
Znamienne jest to, co zauważyła jedna z udzielających wywiadu osób: kanon książek dziecięcych i młodzieżowych właściwie pozostaje niezmienny przez lata. Dzieci czytały, wciąż czytają i pewnie czytać będą zawsze wiersze Brzechwy, Tuwima, powieści Nienackiego, Niziurskiego, Bahdaja, Montgomery, Ożogowskiej, baśnie braci Grimm, Andersena czy te z 1001 nocy, komiksy o Tytusie de Zoo. Cała ta podstawa kształtowania dziecięcej wyobraźni i przyszłych zachowań ludzi dorosłych pozostaje bez zmian. Bo przecież opowieści te zawierają wszystko, czego potrzebuje młoda dusza: tajemnicę, przygodę, humor, odrobinę grozy i smutku oraz naukę. A także zachętę do przeżywania każdej chwili z odwagą i czerpania z życia tego, co najlepsze.
Kilka oryginalnych opowieści zapamiętałam wyjątkowo dobrze, jak choćby wspomnienie Andrzeja Wajdy, który nie zawahał się stwierdzić, że brak zamiłowania do podręczników ocalił mu życie w młodości, czy zabawny fakt zakopania w lodach Antarktydy "Mistrza i Małgorzaty" przez Marka Kamińskiego.
Podczas lektury "Co czytali sobie kiedy byli mali" pewne elementy mnie zaskoczyły. Przede wszystkim to, że kilka osób czytało we wczesnym dzieciństwie takie książki, jak Trylogia Sienkiewicza, czy nawet "Pana Tadeusza". Mnie również te książki są bliskie i czytałam je kilkakrotnie, ale przecież nie w wieku ośmiu czy dziesięciu lat. Ciekawe jest również to, w jaki sposób czytelnicy postrzegają ilustracje książkowe: niemalże dla wszystkich są one niezbędnym uzupełnieniem treści i ciekawą formą wprowadzenia w świat dziecka obrazu oraz zaprojektowanie tego, jak będzie ono w przyszłości odbierać sztukę.
 
Gorąco polecam tę książkę, w której treść pięknie współgra z formą. Wydanie jest wyjątkowo atrakcyjne wizualnie: prawie na każdej stronie można znaleźć zdjęcia okładek starych wydań klasyki dziecięcej i młodzieżowej, odnajdując między nimi te, które się również posiadało bądź czytało i zatopić się we wspomnieniach.
Ja dałam się porwać tej książce całkowicie :-)
To była bardzo przyjemna podróż wehikułem czasu ...