czwartek, 29 maja 2014

One trzy i jedno miasto, czyli wędrówki po Bydgoszczy


Ostatnie tygodnie były tak bogate w wydarzenia wszelakie, że prawie zapomniałam o moim blogu :-)
Czas to nadrobić.
Dlatego dzisiaj daruję sobie moje ulubione historie "wstępne", czyli tak zwany prolog do opinii i przedstawię jeden z moich prezentów urodzinowych:








Książek Marii Ulatowskiej dotychczas nie czytałam, dlatego z radością usiadłam do lektury spodziewając się odkryć nowy skarb owinięty w piękną okładkę. Bo przyznać muszę, że książka wydana jest naprawdę bardzo ładnie i zachęcająco.
Od samego początku zapowiadało się naprawdę nieźle, bowiem akcja "Prawie sióstr" toczy się w moim rodzinnym i ukochanym mieście, czyli w Bydgoszczy. Nawet zadedykowana jest bydgoskim przyjaciołom autorki, a w słowie skierowanym do czytelnika na końcu książki przeczytać możemy, że Maria Ulatowska kończyła liceum, do którego i ja chodziłam.
Jednym słowem: to książka specjalnie dla mnie. Byłam o tym przekonana.
Ale przejdę do szczegółów. Jeśli chodzi o klimat powieści, czytało mi się ją wspaniale. Bo czyż inaczej mogło mi się czytać o miejscach, które doskonale znam i które mi również, tak jak autorce, kojarzą się z najpiękniejszymi chwilami licealnymi? Przytoczmy kilka najważniejszych z nich: VI Liceum Ogólnokształcące w Bydgoszczy i jego otoczenie: Park Kochanowskiego, Sielanka z jej pięknymi i urokliwymi willami, najbliższe ulice Dzielnicy Muzycznej, Aleje Ossolińskich, a do tego wspomnienie mojej ulubionej lodziarni na Placu Piastowskim, która przecież funkcjonuje do dzisiaj i do dzisiaj tylko tam chodzę na lody. Jednym słowem Maria Ulatowska zrobiła mi przemiłą niespodziankę umieszczając akcję swojej najnowszej książki w tych, jakże drogich mi, miejscach. I za to należy jej się bardzo duży plus i duży ukłon.
Niestety, fabuła i wartość literacka "Prawie sióstr" nie chwyciły mnie za serce. Z prostych powodów.
O czym opowiadają "Prawie siostry"?
Powieść zaczyna się nieźle: otóż poznajemy trzy przyjaciółki z "szóstki", które kończą właśnie klasę maturalną i postanawiają spotykać się co pięć lat 5 września o godzinie 17:00 w parku przy liceum, po czym konsumując obiad w restauracji "Pod Orłem" opowiadać sobie o tym, co wydarzyło się w życiu każdej z nich. Jest to ciekawe, ale też i zabawne, bo przecież i tak nawet przez chwilę nie tracą ze sobą kontaktu i doskonale orientują się nawzajem w zawirowaniach swoich życiorysów.

Akcja powieści jest raczej chaotyczna, a namnożenie postaci, z których prawie każda ma zarówno imię, jak i pseudonim, nie ułatwia lektury i swobodnego poruszania się po meandrach wątków i sytuacji. Co więcej, głównymi problemami Leksi, Teo i Luśki, są oczywiście kłopoty sercowe. Co najmniej kilka razy w ciągu czytania miałam wrażenie, że największym życiowym powołaniem każdej z dziewczyn jest po prostu znalezienie sobie "faceta". Maria Ulatowska pisze językiem, który niestety nasuwa mi skojarzenie z prostymi romansidłami; okrasza swoje opisy takimi zdaniami, jak: "W szkole nie mógł się opędzić od dziewczyn", "Wszystkie do niego wzdychały", "Co z tego, że drań i oszust, i tak lecą na niego wszystkie kobiety", "Wiem, że on traktuje mnie jak zabawkę, ale ma przecież takie piękne niebieskie oczy..." i tym podobne. Kilkakrotnie byłam tymi "życiowymi" prawdami mocno zażenowana i zirytowana. Nie dość, że są to koszmarki językowe, to dodatkowo swoim infantylizmem bardzo psują odbiór i niweczą wszelką przyjemność czytania.
Postaci przedstawione przez Marię Ulatowską są raczej monotonne i niezbyt ciekawe, a dialogi między nimi sztuczne i nudne.
Właściwie jedyną postacią, która wzbudziła moją prawdziwą sympatię, jest kierowniczka schroniska dla zwierząt "Cztery Łapy": Weronika, która jest jedyną osobą z tak zwanym charakterem w tym całym zgromadzeniu osóbek miałkich i o niewielkich ambicjach.
Dodam jeszcze, że mężczyźni występujący w "Prawie siostrach" są przedstawieni wyjątkowo negatywnie, z jawną niechęcią i właściwie niczym specjalnym się od siebie nie różnią. Życie upływa im na zdobywaniu kolejnych kobiet i zgrabnym lawirowaniu między spotkaniami z nimi tak, aby nie dowiedziały się one o sobie nawzajem.
 Jedynym naprawdę ciekawym wątkiem powieści jest ten opowiadający o pracy wolontariuszy w schronisku "Cztery Łapy" i o pewnej wrażliwej dziewczynce z domu dziecka, która wreszcie, tak jak i niektórzy mieszkańcy schroniska, pewnego dnia otrzymuje to, co dla niej najcenniejsze, czyli własny dom. Ale przecież jedna jaskółka wiosny nie czyni i tak samo tutaj jeden ciekawy wątek nie uratuje całej, prościutkiej fabuły.

Podsumowując, była to dla mnie lektura mieszana. Miło było znów zobaczyć moją Bydgoszcz z czasów licealnych, szkoda tylko, że z tak mało interesującymi bohaterkami i ich, jakże banalnymi, kłopotami. Na pewno spodziewałam się czegoś więcej, bogatszych wrażeń i większej wrażliwości literackiej oraz ciekawszej historii. A dostałam zwykłą papkę bez formy i jakiejkolwiek głębszej treści.



wtorek, 13 maja 2014

Biuro detektywistyczne trzeciego wieku


W zalewie sporej ilości wydawanych książek, sprawia mi ogromną frajdę odkrycie prawdziwej perełki literackiej w dziale, który na własny użytek nazywam "Literaturą rodzimą". Zdarza się to na bardzo różne sposoby. A to śledząc na bieżąco nowości wydawnicze, a to czytając ulubione blogi z recenzjami, buszując między regałami w moich ulubionych księgarniach, czy też wreszcie przeszukując strony tych internetowych. Lubię odkrywać nowych dla mnie, a obiecujących dla polskiej literatury, autorów. Zachwycać się ich świeżością i nowatorskim podejściem do znanych przecież dobrze gatunków i tematów. Z przyjemnością stwierdzam, że ostatnio jest takich odkryć coraz więcej (wspomnę choćby świetnego Zygmunta Miłoszewskiego, intrygującą Emilię Nowak, rewelacyjną Małgorzatę Gutowską-Adamczyk, czy życiową Monikę Szwaję), co dobitnie świadczy o dobrym poziomie polskiej literatury. Uważam, że ma się ona dobrze i rokuje duże nadzieje na wartość przyszłych lektur. Wystarczy tylko mieć oczy i uszy otwarte, znać swoje upodobania literackie i wrażliwość artystyczną oraz potrafić oddzielić ziarna od plew. Nie ukrywam, że może to być czasem trudne, gdyż sposób wydawania literatury i promowania książek jest w chwili obecnej mocno nachalny. Okładki książek aż krzyczą takimi słowami jak "Bestseller!", "Setki tysięcy sprzedanych egzemplarzy!", a ostatnią jej stronę wypełniają jakieś wyrwane z kontekstu i z całości urywki zdawkowych opinii osób z jakże różnych dziedzin kultury i mediów.
Za każdym razem, widząc ten rzucający się w oczy krzyk okładki, myślę o tym, że kiedyś książki wydawane były nie dość, że pięknie i z dbałością o szczegóły oddania klimatu, to jeszcze bez tego nachalnego nawoływania do zakupu, a przecież sprzedawane były bez problemu. Pamiętam opowieści mojego Taty o tym, jak w czasach kryzysu przed księgarnią Współczesną w Bydgoszczy ustawiały się długie kolejki po książki właśnie. Do dzisiaj mam w mojej biblioteczce te "wystane" przez mojego Tatę: Trylogię, "Dekameron", czy "Przeminęło z wiatrem".
Cóż, księgarni Współczesnej, mojej ulubionej, już dawno nie ma. W miejscu, gdzie była, jest teraz sklep z odzieżą. Mam jednak do niej ogromny sentyment, bo właśnie tam, w czasach licealnych, miałam ogromną przyjemność spotkać się osobiście z uwielbianym przeze mnie Williamem Whartonem i otrzymać jego autograf. Do dzisiaj mam egzemplarz "Ptaśka" z autografem autora, z czego jestem niezwykle dumna.

Ale miało być o odkryciach, nomen omen, współczesnych. Wybaczcie zatem tę nostalgię za czasem minionym i pozwólcie, że wrócę do tematu.

Dzisiaj będzie właśnie o takim odkryciu.
Zapraszam zatem do zajrzenia na pewne warszawskie podwórko i zapoznania się z jakże ciekawymi mieszkankami pewnego domu:







Fabuła książki Anny Fryczkowskiej jest bogata w nieprzewidziane zwroty akcji i obfitująca w barwne postaci, ale ten dobrobyt nie jest w żadnej mierze przesytem. Wszystko ma tutaj swoje właściwe miejsce i konkrenty cel.

Ale zacznijmy od początku.
"Starsza pani wnika" jest pastiszem kryminału, wariacją na temat zbrodni i śledztwa. Wariacją, dodajmy, bardzo zabawną i świetnie napisaną.
Głównymi bohaterami powieści są Jarosław Trzaskowski i jego babcia Halina oraz jej koleżanki.
Jarosław, przez babcię nazywany Jarciem, a przez znajomych i samego siebie po prostu "Jaro" to bezrobotny prawie trzydziestolatek będący na utrzymaniu babci i mieszkający razem z nią. Po wielu nieudanych próbach zdobycia pracy, postanawia wziąć los we własne ręce i założyć tak zwany biznes. Jego wybór pada na agencję detektywistyczną.
Dzięki pewnemu zbiegowi okoliczności udaje mu się zdobyć pierwsze zlecenie odszukania byłego małżonka pewnej pani doktor dermatolog. Były małżonek grzechów ma wiele. Nie dość, że obdarowywał swoimi wdziękami liczne grono pań w różnym wieku, od dwóch lat nie dał grosza na utrzymanie dwóch córek, to jeszcze okradł panią doktor Ilonę z cennego obrazu Malczewskiego, jedynego spadku po jej rodzicach.
Właściciel agencji detektywistycznej "Jarex" przystępuje do akcji i bardzo sprawnie udaje mu się namierzyć mieszkanie bawidamka. Odwiedza go zatem, ale zastaje tylko jego przywiązane do krzesła w kuchni ciało w kałuży krwi.
Dalej wydarzenia sypią się lawinowo. Jaro otrzymuje nowe zlecenia, między innymi poszukuje zaginionej starszej kobiety, Agnieszki Zaufał, która pewnego dnia znika z domu oraz wciąż próbuje odnaleźć mordercę Tymoteusza Maciejko.
Jaro, z natury misiowaty, mało błyskotliwy i raczej powolny w działaniu, odnosi sukces za sukcesem, ale nie ma pojęcia o tym, że za większością przełomowych odkryć w jego śledztwach stoi nikt inny, jak babcia Halinka, kobieta energiczna i sprytna. Otóż babcia Halinka, która jest nowoczesna i żadnej techniki się nie boi, na kursie komputerowym zgłębia arkana komputera, dzięki czemu potrafi w laptopie wnuka przeczytać założony przez niego folder "Moje śledztwa" i tak pokierować jego następnymi krokami, że wszystkie niewiadome powoli zaczynają się odkrywać i układać w zgrabną całość.

"Starsza pani wnika" jest bardzo dobrą książką. Podoba mi się w niej wszystko: ciekawy pomysł, wartka i sensowna akcja, świetne opisy wydarzeń, umieszczenie na pierwszym planie zabawnych staruszek (to raczej rzadkość w literaturze, tym większy ukłon w stronę autorki), rewelacyjny humor widoczny głównie w dialogach (dawno się tak szczerze nie śmiałam), a przede wszystkim różnobarwni bohaterowie. Bo jakże nie polubić tych wszystkich starszych pań, ich dziwactw i cech charakterystycznych? Ich troski o bezdomne koty? Ich wzajemnych relacji i układów? Ich chęci istnienia w społeczeństwie i bycia zauważanym?
Ja polubiłam je wszystkie: nowoczesną babcię Halinkę w sportowych butach i kijkami do nordic walking w rękach, jej przyjaciółkę Dzidkę, głęboko wierzącą, chodzącą codziennie do kościoła, ubierającą się w szpilki, dopasowane żakieciki i berety bądź kapelusze, seksowną Teresę, która na starość odkrywa uroki alkowy, czy też wiecznie narzekającą hipochondryczkę Celinę, która przecież, tak jak i jej koleżanki, jest wrażliwa na niedolę ulubionych zwierzaków. Halina i Dzidka, mimo, że tak przecież różne, przyjaźnią się od wielu lat, a ich dialogi to jedne z najbardziej udanych fragmentów książki. Szczególnie do gustu przypadła mi ich "Lista wyrażeń zakazanych", na której znajdują się takie zdania, jak: "za moich czasów...", "kiedyś było lepiej..." itp.

Podoba mi się również sposób, w jaki udało się autorce zgrabnie wpleść do książki kilka innych, pobocznych, ale jakże ważnych tematów, jak choćby samotność i wyobcowanie młodej dziewczyny, spędzającej całe wieczory i noce na dyskusjach ze "znajomymi" z internetu i ich niebezpieczny wpływ na jej decyzje, wątek znęcania się nad bezdomnymi kotami, czy też nadopiekuńczość babci w stosunku do wnuka i jego brak umiejętności odnalezienia się w dorosłym życiu.
Tematów tych jest dużo więcej, ale pozostawię furtkę uchyloną, aby nie odbierać Wam przyjemności odkrywania uroków książki.

Lekturę "Starszej pani wnika" zaliczam do jednej z lepszych w tym roku i na pewno sięgnę po inne tytuły Anny Fryczkowskiej.
Polecam gorąco - czyta się świetnie, ale o tym już musicie przekonać się sami.
Minusów brak :)





piątek, 9 maja 2014

Na tropie Szczerbca


W związku z pewnym ciekawym konkursem na stronie http://www.pansamochodzik.ok1.pl/ przeczytałam ostatnio kilka książek przygodowych napisanych przez polskich autorów i wydanych w roku 2013.

Są to książki bardzo różne, o różnorodnej tematyce, miejscu akcji i poziomie wartości literackiej.
Ale wszystkie łączy to, że napisane są w duchu przygodowym i najczęściej zawierają w sobie elementy poszukiwania skarbów i pamiątek kultury, odkrywania pięknych zakątków i nawiązywania cennych przyjaźni.

Dzisiaj będzie krótko o jednej z nich:







Przyznam, że po przeczytaniu kilku recenzji, spodziewałam się po "Skarbie królów" czegoś więcej, niż otrzymałam.
Ale od początku.

Książka zapowiada się naprawdę ciekawie. Znajdujemy się w małym miasteczku Sosnowo. Poznajemy głównego bohatera, Wojtka, który wraz z tatą Tomaszem mieszka w przedwojennej willi, cechującej się niewątpliwym klimatem i urokiem. Dodatkowego smaku dodaje fakt, że na parterze tejże willi znajduje się antykwariat prowadzony od lat przez rodzinę Wojtka. Antykwariat z duszą, wypełniony po sufit księgami, starymi dokumentami i tajemniczymi papierami. Sceneria, przyznacie, dla książki przygodowej, wymarzona.
Pewnego popołudnia do antykwariatu rodziny Sokołów wstępuje pewien Niemiec, pyta o starą encyklopedię, przegląda ją, a następnie wykorzystując chwilę nieuwagi Tomasza, wyrywa jedną z kartek i ucieka.

Co takiego znajdowało się na tej stronicy starej księgi? Jaką tajemnicę zawierała?

Wojtek wraz z tatą czują, że Niemiec jest na tropie niesamowitej zagadki i oczywiście postanawiają stanąć w szranki z tym wielce podejrzanym jegomościem i odkryć tę tajemnicę przed nim. Pomagają im w tym dwie urocze panie: koleżanka z klasy Wojtka, Gośka i ich wychowawczyni, nauczycielka historii, Irena.
Akcja biegnie wartko, ale bardzo chaotycznie. Autor wprowadza kilka wątków, jednak są one niespójne i dość zdawkowo i pobieżnie potraktowane. Ciekawiej robi się, gdy czytelnik dowiaduje się, że poszukiwanym przez wszystkich przedmiotem jest Szczerbiec, miecz koronacyjny królów polskich. Czytelnik zaczyna skupiać się wtedy bardziej na lekturze mając nadzieję, że dowie sie czegoś więcej na temat tej historycznej pamiątki, że pozna jego ciekawe losy. Niestety, autor skąpi szczegółów historycznych. Być może dzieje się tak, że książka skierowana jest zdecydowanie do młodszych czytelników i autor obawia się przeładować akcję wątkiem historycznym i opisami naszych narodowych pamiątek.

"Skarb królów" przeczytałam szybko i bez większych emocji. Autor nie zaspokoił mojej ciekawości i nie wprowadził w klimat prawdziwej przygody. A szkoda, bo temat jest przecież ciekawy, tylko niestety nie wykorzystany.
Kilka scen pozostawiło we mnie nawet pewien niesmak. Bo przecież który chłopiec zostawi na pastwę losu swoją koleżankę sam na sam z bandytą posiadającym broń i zamiast ratować ją, będzie uciekał z cennymi dokumentami? Na pewno nie jest to scena wiarygodna wychowawczo.

Książkę polecam jedynie dzieciom i młodszej młodzieży, gdyż starszy czytelnik nie znajdzie w niej raczej zbyt wielu interesujących faktów i nie poczuje ducha przygody.






środa, 7 maja 2014

Loża Dyliżansu, czyli w poszukiwaniu pamiątek historii


Moja tegoroczna majówka była jak zwykle intrygująca i bardzo ciekawa. Wraz z grupą miłośników Pana Samochodzika spędziłam cztery dni w okolicach Brześcia Kujawskiego szukając miejsc opisanych przez Zbigniewa Nienackiego w "Wyspie Złoczyńców". Ale o tym jeszcze nie dzisiaj ...
Była to wyprawa bardzo owocna i odkrywcza (udało nam się zidentyfikować wiele miejsc i nie tylko miejsc), zatem najpierw muszę zebrać to wszystko w ładną i spójną relację słowno-fotograficzną.
Relacja z tej wyprawy ukaże się na moim blogu już wkrótce. Bądźcie czujni :)

Dzisiaj natomiast o skutkach tejże majówki.
Było zimno, nawet bardzo zimno i niestety dla mnie wycieczka ta skończyła się mocnym przeziębieniem i kilkudniowym zwolnieniem.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: tak się bowiem miło składa, że na moim osiedlu przychodnia znajduje się tuż obok biblioteki :)
Zatem opuszczając wczoraj progi placówki medycznej, było oczywiste dokąd skieruję moje następne kroki.
Wstąpiłam do biblioteki i jak zwykle moja wizyta zakończyła się małym sukcesem.
Znów udało mi się wyszperać kilka dawno zapomnianych książek.
Na pierwszy ogień poszła "Karkołomna gra":








Już sam początek lektury wywołał uśmiech na mojej twarzy i skojarzył się z książkami Zbigniewa Nienackiego dzięki nagłówkom na początku każdego rozdziału, które są zapowiedzią tego, co w danej częsci będzie się działo.

"Karkołomna gra" Marii Józefackiej to kolejna książka na jedno popołudnie. Czyta się ją szybko i sympatycznie, a z każdą kolejną stronicą czytelnik jest coraz bardziej zainteresowany losem bohaterów i coraz bardziej wciągnięty w wir akcji i zaangażowany w przebieg wydarzeń.
Lubię pióro Marii Józefackiej, a szczególnie jej plastyczne opisy i ogromną umiejętność snucia pięknych opowieści, wplecionych gładko w akcję i dodających jej ogromnego uroku i tajemnicy.

Głównymi postaciami w książce, wokół których będzie obracać się cała fabuła, są trzej przyjaciele: Badyl, Bigbit i Wojtek-Wiercipięta. Mimo przyjaźni, jaka ich połączyła, chłopcy różnią się między sobą bardzo, zarówno fizycznie, jak i osobowościowo.
Badyl jest świetnym sportowcem, a jego największą pasją są książki i wędkarstwo. Bigbit to najlepszy matematyk w szkole, a jednocześnie charakteryzuje się tak zwanym "mocnym uderzeniem", stąd jego przezwisko. Wojtek-Wiercipięta natomiast to głowa nie od parady i skarbnica pomysłów.
Ale jest coś, co łączy ich wszystkich i jest najbardziej trwałym spoiwem ich przyjaźni: otwarte umysły i chęć przeżycia wspaniałej przygody.
A właśnie jest ku temu wyborna okazja, bowiem dyrektor szkoły, do której uczęszczają chłopcy, zwany Bartkiem, ogłasza Wielką Grę, czyli konkurs na najciekawsze pamiątki historyczne z ziemi lubelskiej, ich najbliższej okolicy.
Chłopcy przystępują do Gry z tym większym zapałem, że w ich miasteczku znajduje się dawny pałacyk z otaczającą go tajemnicą dotyczącą pewnego skarbu. Niestety, obecna właścicielka i mieszkanka pałacyku, Skwarkowa, nie jest osobą chętną do współpracy. Wręcz przeciwnie: wydaje się, że coś wie i skrzętnie to ukrywa.
Ale od czego młoda ambicja i nutka rywalizacji?
Nasi bohaterowie przypadkowo trafiają do starej szopy znajdującej się na terenie ogrodu pałacowego, w której to szopie znajdują się rozmaite sprzęty i przedmioty wyniesione niegdyś z domu mieszkalnego.
Wśród tych sprzętów, chłopcy dostrzegają najprawdziwszy powóz, elegancki kabriolet z herbem wymalowanym na drzwiczkach.
Zaintrygowani historią tego powozu przybierają nazwę "Loża Dyliżansu" i od tej właśnie chwili zaczyna się ich wielka przygoda związana z poszukiwaniem skarbu Eligiusza Suchodolskiego. Czy go odnajdą? I co okaże się tym skarbem? Czego się przy tej okazji nauczą i co docenią?

Oprócz wątku związanego ze skarbem, znajdziemy w "Karkołomnej grze" również inne tematy, jakże ważne i ciekawie poprowadzone przez autorkę. Dowiemy się, czym jest prawdziwa przyjaźń, jak ważne jest poczucie przynależności do miejsca i znajomość jego historii, posłuchamy kilku ciekawych legend, w tym tej najpiękniejszej: "O pięknej Halszce i braciach zaczarowanych", poznamy wiele interesujących postaci, jak choćby pana Pęduszko, dawnego bibliotekarza, rybaka Ambrożego, czy też dziadka Wojtka - Mikołaja.
Wszystkie te postaci tworzą niepowtarzalny klimat książki i zapraszają swymi opowieściami do odwiedzenia małego miasteczka na ziemi lubelskiej, tak bogatego w historię i ciekawe wydarzenia.

I ja też zapraszam Was do przeczytania książki Marii Józefackiej, która jest przecież dopiero pierwszą częścią opowieści. Dwie dalsze to "Kto sieje wiatr" oraz "To co najpiękniejsze", po które sięgnę niebawem.




poniedziałek, 5 maja 2014

O tym, jak narodził się szlachcic Turopoński, czyli przygód Kacpra Ryksa część trzecia


Jeśli, tak jak i ja, ciekawi jesteście dalszych losów pierwszego polskiego detektywa, zwanego inwestygatorem królewskim, zajrzyjcie do książki, której stronice aż tętnią od burzliwych zawirowań historii:






Stali czytelnicy mojego bloga znają już dobrze tego sympatycznego i inteligentnego bohatera z poprzednich części. Nowych zaś odsyłam kilka stron wstecz, aby zapoznali się z wcześniejszymi jego losami, gdyż dobrze jest śledzić je w porządku chronologicznym.

"Kacper Ryx i tyran nienawistny" jest taką samą perełką literacką, jak dwie poprzednie części, ale jednocześnie różni się od nich bardzo.
Różnica ta dotyczy mianowicie dwóch aspektów powieści: tematyki i miejsca akcji.
Otóż wcześniejsze części działy się prawie całkowicie w Krakowie i opowiadały dzieje bohatera skupiając się na jego dokonaniach śledczych. Mieliśmy okazję poznać system dedukcji podczas rozwiązywania rozmaitych spraw kryminalnych, a dzięki jednolitemu miejscu wydarzeń poznaliśmy szesnastowieczny Kraków wraz z jego mieszkańcami.
Tutaj jest zupełnie inaczej. Akcja przenosi się w "plener", a tematyka zmienia się z kryminalnej w wojenną.
Oto bowiem na scenę polską wstępuje nowy władca, przez jednych zwany "Królem z żelaza", a przez drugich "Tyranem nienawistnym" - Stefan Batory. Król to groźny, lecz sprawiedliwy, a przede wszystkim wojenny i ambitny. Rusza on więc na wojnę z Moskalami, a wraz z nim zawołany medyk i inwestygator królewski w jednej osobie, czyli nikt inny, jak właśnie Kacper Ryx.
Oprócz chęci przysłużenia się królowi i ojczyźnie, pragnie on bowiem zasłużyć na nobilitację, dzięki czemu będzie mógł poślubić ukochaną Jankę.
Mariusz Wollny jak zwykle zachwyca. Nawet zaczęłam się przez chwilę zastanawiać, czy kiedyś któraś z powieści tegoż autora mnie choć troszkę zawiedzie. Na szczęście nic tego nie zapowiada, ponieważ pisarz ten ma ogromny talent do snucia malowniczych scen i kreowania niebanalnych postaci. Jego powieści to literackie dzieła sztuki, bogate zarówno w formę, jak i treść, która z łatwością przenosi czytelnika w odległe czasy.

A czym zachwyca tym razem?

Powiem, że czytając "Kacpra Ryksa i tyrana nienawistnego" czułam się jak w świecie kreowanym niegdyś przez Henryka Sienkiewicza, a jest to w moich ustach ogromny komplement.
Mamy tutaj bowiem wspaniałe opisy bezkresnych stepów i Dzikich Pól, podchody oddziałów kozackich i tatarskich, okrucieństwo wojny, długą ucieczkę samotnej kobiety przez bezludne i dzikie krainy, poszukiwania do utraty tchu i do kresu nadziei, wielkie przyjaźnie i równie wielkie waśnie i nienawiści, zemstę i poczucie honoru.
Znajdziemy też i inne ciekawe wątki: zajrzymy znów na chwilę do taboru cygańskiego, przyjrzymy się pracy medyków na polu bitwy, posłuchamy pięknego grania i śpiewu bandurzysty, popatrzymy na wspaniałe sztuczki magików i linoskoczków, a także z zapartym tchem śledzić będziemy brawurową i zuchwałą akcję okradania kasy miejskiej i późniejszy proces śledczy mający na celu zidentyfikowanie złodzieja.
Przez karty powieści przewijają się postaci dobrze nam znane. Oprócz głównego, tytułowego bohatera spotkamy ponownie ciotkę Balcerową, Jankę, Krzycha Żeglarza, Stachnika Żółkiewskiego, wielkiego kanclerza Zamojskiego, poetę Sępa-Szarzyńskiego, płatnego zabójcę Kettlera, ale też przebiegłych, spiskujących i okrutnych braci Zborowskich i ich krewnego Stanisława Stadnickiego, zwanego "Diabłem".
Przygód jest tu co niemiara, a czyta się je jednym tchem.
Mariusz Wollny barwnie i plastycznie opisuje życie codzienne w wojskowym obozie, zmagania samotnego człowieka z pustkowiem Dzikich Pól, tęsknotę za ukochaną osobą, której los jest nieznany, ale też okrucieństwo i nadmierną ambicję.
Początkowe sceny powieści opisujące szokujące wydarzenia odbywające się w lochach  pewnego dalekiego zamku, a będące dziełem kobiety, mrożą krew w żyłach i wywołują ciarki na całym ciele.

Czy Kacper dzięki swoim czynom zasłuży na nobilitację?
Czy odzyska ukochaną Jankę?
Jak skończy się jego długoletnia zwada z Samuelem Zborowskim?
I jakie będą losy innych bohaterów?

Pozwólcie autorowi przenieść się na dalekie stepy i przeczytajcie trzecią część przygód pierwszego w polskiej historii detektywa.

A dla wytrwałych czytelników jeszcze ciekawostka :)

Otóż niedawno ukazała się kolejna książka pana Mariusza Wollnego, którą szczerze polecam.
Jest to przepięknie wydany przewodnik po Krakowie, ale przewodnik jakże nietypowy i niezwykły, bo oglądany okiem znanego nam już bohatera.
Książka jest pięknie wydana, a ciekawe opisy wielu krakowskich miejsc wzbogacone są wspaniałymi fotografiami oraz pięknymi ilustracjami wykonanymi przez Zuzę Wollny, córkę pisarza. Dodatkowym smaczkiem są wplecione w karty przewodnika opisy autentycznych zbrodni i spraw kryminalnych, które miały miejsce w dawnym Krakowie.







Mam ogromną przyjemność posiadać tę książkę z autografem autora i na pewno znajdzie się ona w mojej torbie podczas następnej wyprawy do Krakowa:






Za książkę i autograf serdecznie dziękuję Tomaszkowi :)
To jeden z najpiękniejszych prezentów, jaki otrzymałam.