poniedziałek, 27 stycznia 2014

Prowansja lawendą pachnąca


Pisałam już kiedyś, że piękna i ciekawa okładka książki przyciąga mój wzrok niczym magnes i wwierca się wszystkimi porami mojej skóry docierając często tam, gdzie zapada decyzja o wyjściu z księgarni lub biblioteki dopiero po włożeniu jej do torebki.
To samo mogłabym powiedzieć o tytule. Dobry tytuł jest intrygujący, oryginalny i zapowiadający ucztę literacką. Nie ukrywam, że książki z niebanalnym tytułem na okładce przyciągają moją uwagę bardziej niż inne. A jeszcze jeśli dodatkowo zawierają słowo, które ogromnej pasjonatce Francji, jaką jestem od wielu lat, kojarzą się z tym pięknym krajem wina i serów to już autor/autorka mnie ostatecznie"kupuje". A raczej ja kupuję wszystko, co w tytule ma słowo "Francja" bądź "francuski" odmienione przez wszelkie możliwe przypadki.

Dlatego nie mogłam przejść obojętnie obok książki Anny J. Szepielak:





"Zamówienie z Francji" to pierwsza powieść Anny Szepielak i muszę przyznać, że jest to debiut bardzo udany.
 Przeczytałam ją z przyjemnością i postanowiłam napisać o niej kilka słów.

Ewa jest fotografikiem pracującym w prywatnej firmie i zajmującym się zleceniami klientów, którym na życzenie usuwa zmarszczki, wygładza twarze i robi różne inne cuda z obróbką zdjęć tylko po to, aby klient oraz szef byli z efektów jej pracy zadowoleni. W życiu prywatnym wciąż nie może znaleźć swojego miejsca tkwiąc w nieudanym związku z pewnym niedojrzałym emocjonalnie artystą.
Jednak, jak to często w powieściach bywa, jej życie zmienia się pewnego dnia jak za sprawą dobrej wróżki, która obserwując życie Ewy postanawia skończyć z tym nudnym i ciągnącym się jak przysłowiowe flaki z olejem rozdziałem i daje jej impuls do zmian.
Otóż firma, w której pracuje Ewa dostaje zlecenie z Francji, które polega na spędzeniu dwóch tygodni na słonecznym południu i zrobieniu zdjęć rodzinnej kwiaciarni do folderu reklamowego. Zleceniodawczyni zastrzega, że pracę tę ma wykonać kobieta. Ewa jest jedyną przedstawicielką płci pięknej w całej firmie (poza apetyczną sekretarką Jolą - bardzo ciekawą postacią) i dlatego właśnie ona pewnego dnia ląduje we Francji i udaje się do pachnącej lawendą Prowansji.
Na miejscu okazuje się, że rodzina zleceniodawczyni ma polskie korzenie i przez lata kultywuje polskie tradycje. Wszyscy członkowie rodziny znają język ojczysty Ewy, czasem zabawnie go "kalecząc", ale posługując się nim sprawnie. Posiłki też bardziej przypominają polskie niż francuskie, dlatego z książki pani Szepielak nie dowiemy się za dużo o kulinarnych ciekawostkach francuskich. I bardzo dobrze, w końcu w ostatnich latach rynek czytelniczy został wręcz zalany wszelkimi poradnikami kulinarnymi, jak też powieściami, w których co drugą stronę znajdziemy jakiś przepis, a nie dalsze losy bohaterów.
Ale wróćmy do kwiaciarni "U Flory" i naszej bohaterki, chociaż nie chcę zdradzić za dużo, aby nie odbierać przyjemności czytania.
Dodam jeszcze, że Ewa znajduje w rodzinie Elizy przyjaźń i ... coś jeszcze.
I jeśli myślicie, że fabuła powieści rozgrywa się tylko na przestrzeni przyjacielsko-miłosnej, to jesteście w błędzie.
Otóż pewnego dnia Ewa wchodzi na trzecie piętro domu i odkrywa tam galerię przodków oraz wpada na trop ciekawej zagadki związanej z historią rodziny. I wtedy to do głosu dochodzi jej instynkt i zdolności do wczuwania się w czyjeś losy, a tym samym do odkrywania mroków i zawiłości czasów minionych.
Zagadka i jej niuanse są bardzo mocnym punktem powieści i wątek ten poprowadzony jest bardzo zręcznie. Tym bardziej, że Ewa otrzymuje wsparcie w postaci ciekawskiego i wszędobylskiego nastolatka - pasjonata historii.

Ale przecież oprócz śledzenia losów bohaterów i odkrywania dawnych tajemnic, znajdziemy w tej powieści również bogate i oddziałujące na wyobraźnię opisy: zapachu kwiatów z kwiaciarni "U Flory", barw lawendy, a także bliskości członków rodziny Elizy zasiadających codziennie wieczorem do wspólnej kolacji, celebrujących wspólne chwile i  wspierających się nawzajem.

"Zamówienie z Francji" określiłabym jako lżejszą gatunkowo opowieść na lekki i przyjemny wieczór.
Chwilami czuje się, że warsztat autorki nie jest jeszcze całkiem dopracowany i ukształtowany. Ale plusem jest zdecydowanie lekkie pióro oraz ciekawe postaci i opisy Prowansji. Mogłabym przyczepić się jedynie do faktu, że czuję lekki niedosyt opisu Ewy-artystki fotografika, jej pracy i efektów. Mogłabym, ale po co, skoro to bardzo udana książka?

Polecam z czystym sumieniem.


poniedziałek, 20 stycznia 2014

Serge Gainsbourg - artysta pełną gębą


Szeroko pojęta kultura francuska i jej przedstawiciele bardzo często zapisują się w historii nie tylko swoją sztuką, ale też kontrowersyjnością i szokującym publiczność wizerunkiem. Można by tu wymienić gros takich właśnie artystów, ale nie o nich wszystkich będzie dziś mowa, bo przecież żaden czytelnik nie przyjmie na raz takiej dawki wrażeń i mocnego, uderzającego indywidualizmu.
Pozwólcie mi więc przedstawić dzisiaj jednego z tych artystów, bodajże najbardziej szokującego w swoich czasach, wiodącego prym wśród wszystkich niebanalnych przedstawicieli francuskiej "bohemy artystycznej".

Mesdames et Monsieurs, oto Serge Gainsbourg:







Muszę przyznać, że dawno nie oglądałam tak udanego filmu, tak bardzo pasującego do sylwetki przedstawianej postaci. Zresztą, kino francuskie ma dar przedstawiania swoich artystów w ciekawy i niebanalny sposób, jakby tym samym oddając hołd ich pamięci, ich kreatywności, wizjonerstwu i indywidualności. Wspomnijmy chociaż "Coco Chanel" (francuski tytuł "Coco avant Chanel" zdecydowanie bardziej oddaje fabułę filmu, który opowiada przecież o życiu Gabrielle-Coco na długo przedtem, zanim została słynną na cały świat Chanel - kreatorką mody).

Ale o Coco innym razem, bo przecież artystka, która pozwoliła kobietom nosić spodnie i jednocześnie nie tracić przy tym kobiecości zasługuje na osobny wpis na blogu.

Dzisiaj naszą uwagę niech pochłonie artysta "pełną gębą", jak go nazwałam po obejrzeniu filmu.
Bo też Serge (właściwie miał na imię Lucien), piękny brzydal, od dzieciństwa nie cierpiał swojej twarzy, nazywając ją "gębą" (po francusku "la gueule"). I ta gęba, alter ego artysty, towarzyszy nam przez cały film pojawiając się w najbardziej burzliwych chwilach Gainsbourga, biorąc udział w akcji i humorystycznie komentując jego wybory życiowe i działania.
Film opowiada całe życie artysty, od dzieciństwa w żydowskiej rodzinie, pierwszych lekcji gry na pianinie, poprzez burzliwą młodość, chwile spędzone przy sztalugach, przy tworzeniu muzyki, aż po jedne z jego ostatnich chwil spędzonych na egzotycznej wyspie.
Robiąc film o Gainsbourgu, nie sposób było ominąć jego życia uczuciowego i seksualnego. A było ono nader bogate i obfitujące w burzliwe wydarzenia. Serge był czterokrotnie żonaty. Był związany z najbardziej atrakcyjnymi kobietami ówczesnego Paryża, między innymi z Brigitte Bardot. I to właśnie z nią nagrał pierwotną wersję piosenki, która zaszokowała świat i była zakazana w rozgłośniach kilku krajów (w Polsce, co ciekawe, zakazana nie była :)). Mowa tu oczywiście o piosence "Je t'aime ... moi non plus" w której usłyszeć można odgłosy jako żywo przypominające kobiece zadowolenie seksualne,
Scena, kiedy Serge przedstawia swój utwór dyrektorowi rozgłośni radiowej, należy do jednej z najzabawniejszych w filmie.
Jednak chyba najważniejszą kobietą w jego życiu była Jane Birkin, początkowo podzielająca jego apetyt na życie i rzucająca się wraz z nim w szaleństwo dnia codziennego. Bo też życie codzienne z takim artystą musiało być niebanalne i o żadnej szarzyźnie mowy być nie mogło. Ich córką jest Charlotte Gainsbourg, znana dzisiaj modelka i aktorka o przepięknej, oryginalnej urodzie i wspaniałym stylu. (niedawno do kin wszedł nowy film z Charlotte w roli głównej: "Nimfomanka" - czy ktoś już oglądał? Bardzo jestem go ciekawa).

Serge Gainsbourg czerpał z życia pełnymi garściami. Był artystą od początku do końca, artystą kontrowersyjnym, takim, jakiego wcześniej we francuskiej kulturze nie było. Opinia publiczna i jej oburzenie dla niego nie istniały. No, chyba, że mógł tę opinię szokować. A robił to konsekwentnie. Szokował muzyką, szokował swoim życiem prywatnym, swoim luzem. Był wielką indywidualnością i wielkim wizjonerem mającym ogromny wpływ na następne pokolenia artystyczne.

I jeszcze jedna ciekawostka - Serge Gainsbourg nigdy nie przestawał zaskakiwać i szokować swoich rodaków. Jednym z jego najbardziej spektakularnych pomysłów było nagranie francuskiego hymnu narodowego, "Marsylianki", tej jakże krwawej i okrutnej w przekazie pieśni, w wersji ... reggae.







Jako artysta przekraczał wszelkie możliwe granice zachowując totalną swobodę i luźny stosunek do życia i do sztuki.

Konwencja filmu, tak oryginalna i nietypowa, jak całe życie tego artysty, pozwala mi myśleć, że Serge Gainsbourg byłby z filmu o sobie zadowolony. Na pewno z przyjemnością by go oglądał, uśmiechając się swoim szelmowskim "pełnogębnym" uśmiechem, wypalając w tym czasie całą paczkę swoich ulubionych papierosów marki Gitane.


sobota, 18 stycznia 2014

Oswoić dzikość, czyli posłuchajmy wycia wilków w Bieszczadach


Latem 2012 roku po raz pierwszy pojechałam na wakacje w Bieszczady.
Spędziłam tam zaledwie tydzień, a przecież to wystarczyło, abym wróciła do domu oczarowana i przepełniona wrażeniami z tego, jakże pięknego, zakątka naszego kraju.
Bieszczady bowiem uwodzą na każdym kroku, uwodzą pięknem przyrody, trudną i burzliwą historią, prostotą i gościnnością. Uwodzą również ciszą i spokojem. To miejsce, w którym można znaleźć to, czego każdy z nas czasem szuka - spokój i wytchnienie.
Powróciwszy z tamtych niezapomnianych wakacji zaczęłam szukać książek opisujących ten jeszcze trochę dziki, tajemniczy i niesamowicie urokliwy zakątek Polski. Oczywiście na pierwszy ogień poszła chyba najbardziej znana książka o tym regionie i jego historii "Łuny w Bieszczadach" - historia przejmująca i niełatwa w odbiorze. Być może kiedyś spróbuję napisać o niej kilka słów na blogu, ale nie będzie to łatwe zadanie i na razie nawet nie próbuję mierzyć się z tym wyzwaniem.

Tak, Bieszczady oczarowały mnie całkowicie. Nic więc dziwnego, że gdy tylko usłyszałam o najnowszej książce jednej z moich ulubionych autorek, Marii Nurowskiej, postanowiłam dać się zaprosić do tego pięknego świata i przeczytać historię o "Tańczącej z wilkami". Wszak Nurowska to mistrzyni prozy kobiecej; nikt tak jak ona nie potrafi snuć historii o kobietach i ich emocjach. Do dziś pamiętam, z jakimi wypiekami na twarzy czytałam "Panny i wdowy". Czy najnowsza jej książka również mnie zachwyciła?







Zanim odpowiem na to pytanie, nakreślę w kilku zdaniach fabułę i przedstawię bohaterów.

Pewnego dnia na maleńkiej stacyjce w Bieszczadach wysiada Katarzyna.
Katarzyna jest magistrem leśnictwa i przygotowuje się do doktoratu, którego tematem ma być życie jej ulubionych i nad wszystko podziwianych przez nią zwierząt - wilków.
Katarzyna zamieszkuje wraz z dwoma nowo poznanymi kolegami, Olgierdem i Klunejem (bohater zawdzięcza swój pseudonim ujmującemu uśmiechowi jakby żywcem zdjętemu z twarzy znanego aktora) w górskiej chacie położonej daleko od szlaków i od ludzi; w leśnej głuszy i całkowitym pustkowiu. Warunki w chacie są iście spartańskie: nie ma prądu, wodę trzeba nosić ze studni, a na najzimniejsze zimowe miesiące trzeba ją niestety opuszczać, powracając dopiero wiosną.
Całe dnie upływają Katarzynie na poznawaniu terenu, badaniu tropów zwierząt i dyskusjach z kolegami na bliskie im wszystkim tematy. Poznaje też kilka ważnych na tym terenie osób, jak choćby leśniczego i jego pomocnika, z którym porusza drażliwe kwestie obyczajów i dzikości wilków. Darzy ona te zwierzęta miłością ślepą i chce chronić je nade wszystko. A nie jest to łatwe zadanie. Mieszkańcy regionu nie należą do ludzi bogatych, żyją głównie z hodowli owiec i wilk-drapieżnik jest dla nich największym zagrożeniem i największym wrogiem.
Pewnego dnia Katarzyna znajduje wilczycę uwięzioną we wnykach, ratuje ją i tak zaczyna się jej relacja z watahą, którą chciałabym nazwać przyjaźnią, ale poprzestanę raczej na określeniu "bliskość i toleracja".
Otóż bohaterka książki zostaje dopuszczona przez wilki do codziennej ich obserwacji. Do obserwacji ich życia, zwyczajów i panującej hierarchii w stadzie. Spędza długie godziny siedząc na gałęzi drzewa, nadając wilkom imiona i obserwując swoją nową "rodzinę". To pierwszy taki przypadek w Polsce - do tej pory wilki z tak bliskiej odległości obserwowane były jedynie w rezerwatach, nigdy na wolności.

Czy Katarzyna obroni swój doktorat?
Czy przekona mieszkańców okolicznych wiosek o konieczności ochrony wilków?
I jak zakończy się jej relacja z watahą Czarnego?

Jeśli jesteście ciekawi, jakie są odpowiedzi na te pytania, sięgnijcie po książkę: "Nakarmić wilki".

Moje odczucia po lekturze są bardzo mieszane. Nie ukrywam, że spodziewałam się po tej historii czegoś więcej, głębszych odczuć i emocji, bardziej rozbudowanej psychiki bohaterów i pełniejszych relacji między nimi. A także więcej Bieszczadów. Zdecydowanie więcej. Mam wrażenie, że czegoś w tej książce zabrakło - postaci narysowane są powierzchownie i raczej w czarno-białych barwach, główna bohaterka jest tak zapatrzona w siebie i własne priorytety, że neguje wszystkich tych, którzy ośmielają się mieć inne od niej zdanie i raczej nie budzi mojej sympatii. Kilka wątków narysowanych jest pobieżnie i wplecionych jakby na siłę do książki, tak jakby autorka nie potrafiła się zdecydować na snucie pierwotnej fabuły.
Pomysł na książkę był przecież świetny. Historia kobiety obserwującej życie dzikich zwierząt fascynująca. Wystarczyło tylko ciekawie ją poprowadzić, rozbudować i doprawić smakowitą przyprawą bieszczadzkiej samotni i bieszczadzkiej ciszy.
I wyciem wilków, którego trochę mi w powieści zabrakło.



środa, 15 stycznia 2014

Literacka Gwiazdka Michelin, czyli Klub Siedmiu Przygód


Wśród kilku wyszperanych ostatnio książek w mojej osiedlowej bibliotece znajduje się jedna, która szczególnie mi się spodobała i zdecydowanie zasługuje na wpis i ocalenie od zapomnienia.
Nic zresztą dziwnego - w końcu na jej okładce widnieje literacka "Gwiazdka Michelin", czyli znak Klubu Siedmiu Przygód - gwarantowany symbol jakości i wartościowej treści.





Mowa o książce Stanisławy Platówny pt. "Telefon zaufania":







Znajdujemy się we Wrocławiu wczesnych lat siedemdziesiątych.
W pewien zimny i ponury wieczór dyżur przy tytułowym telefonie zaufania pełni doktor Rajewski. Na herbatkę i chwilę pogawędki wpada do niego przyjaciel, doktor Werner. Nagle przyjacielska rozmowa zostaje przerwana przez wibrujący znany wszystkim dźwięk: dźwięk dzwoniącego telefonu. Na numer "zaufania" dzwoni szesnastoletni chłopak i w wielkim wzburzeniu opowiada swoją historię. Historię, która wprawi w ruch maszynę wzajemnej pomocy, troski i zrozumienia. Historię, która pokaże czytelnikowi, jak bardzo w trudnych chwilach można liczyć na ludzką pomoc.
Cała akcja książki dzieje się zaledwie w 24 godziny. Ciężko jest napisać o niej więcej nie zdradzając jednocześnie fabuły i zawirowań akcji.

Dlatego ograniczę się tylko do kilku zdań.

Stefan (ów szesnastoletni chłopak) dowiaduje się z obcych ust pewnej istotnej i zaskakującej rzeczy dotyczącej jego przeszłości. Wiadomość ta wstrząsa nim, burzy jego dotychczasowy spokój i jest bodźcem do zmiany. Stefan postanawia opuścić dom i rodzinę.
Podczas ucieczki spotyka na swojej drodze obcych ludzi, jakże różnych i pozornie nie mających ze sobą nic wspólnego.
Ale wszystkich tych ludzi połączy jedno - wyciągną pomocną dłoń do Stefana i będą mieli wpływ na jego przyszłe decyzje i jego przyszłe życie.
A postaci to barwne: pan Antoni, staruszek mieszkający samotnie w budzie nie zasługującej na miano mieszkania; doktor Werner, pierwszy, który wprawi w ruch machinę mającą ocalić Stefana; jego syn Leszek, który nie tak dawno przeżył historię podobną do tej, jaką teraz przeżywa Stefan; Loniek, bezdomny weteran wojenny, dowcipny i mający duży dystans do siebie i otoczenia; wreszcie Joanna, rówieśniczka Stefana, która zobaczy w nim to, czego nie widzą inni.
Książka napisana jest ciepłym językiem, historia opowiadana przez autorkę jest niebanalna, ale wiarygodna i zmusza czytelnika do zadawania pytań i poszukiwania na nie odpowiedzi.

"Telefon zaufania" polecam wszystkim.

Tym, którzy mają nastoletnie dzieci.
Tym, którzy lubią czytać powieści w klimacie rzeczywistości peerelowskiej (znajdziemy w niej między innymi informację, jaki samochód nazywany był mydelniczką).
Tym, którzy cenią serię Klubu Siedmiu Przygód i wydawane w niej książki.
Oraz wszystkim tym, którzy zwątpili w człowieka.

Autorka "Telefonu zaufania" swym piórem i opowieścią tę wiarę przywraca.


piątek, 10 stycznia 2014

Ocalić od zapomnienia, czyli zakurzonych odkryć część pierwsza


Będąc ostatnio w blibliotece osiedlowej rzuciłam się w wir poszukiwań książek z kręgu literatury młodzieżowej. Chciałam odnaleźć książki czytane przeze mnie właśnie w czasach nastoletnich i wrócić do tych najlepszych, do tych najmilej zapamiętanych, a nie posiadanych we własnej biblioteczce.
Niestety, nie znalazłam ani fantastycznego "Zębu Napoleona", ani pięknego "Błękitnego zamku", ani zabawnego "Romeo, Julia i błąd szeryfa" - prawdpodobnie zostały one już wycofane, ponieważ nikt ich nie wypożyczał.
Taki to smutny koniec spotkał jedne z moich ulubionych i wielokrotnie czytanych przeze mnie książek.
Mam tylko nadzieję, że może zostały sprzedane na jakiejś wyprzedaży i kupione przez nieuleczalnych moli.

Odkryłam za to kilka zapomnianych, zakurzonych książek stojących gdzieś w głębokich czeluściach regałów, których nigdy do tej pory nie czytałam. Oczywiście wypożyczyłam je natychmiast i postanowiłam się z nimi zapoznać.

Na pierwszy ogień poszła książka o jakże zachęcającym tytule:

"Na tropie prapradziadka Waleriana, czyli każdy znajdzie swój dom"







Spójrzmy na okładkę. Mamy tu wszystko, co zapowiada świetną książkę przygodową i wprawia serce każdego miłośnika wypraw w szybszy rytm: jest tutaj harcerz, namioty, skrzynia z uchylonym wiekiem i wyjęta z niej tajemnicza księga oraz portret starego wiarusa ciekawie spoglądającego zza ramienia chłopca.
Jakże wiele spodziewałam się po niej! W jaki wir przygód miałam nadzieję wpaść razem z bohaterami!
Jakie tajemnice odkryć!
Czy moje nadzieje znalazły pokrycie w lekturze?
Cóż, muszę przyznać, że niespecjalnie - nie zakwalifikowałabym tej książki jako pozycji przygodowej. Okładka jest niestety myląca. Ale nie mogę powiedzieć, że książka pana Makarskiego mi się nie podobała. Przeciwnie. Ale po kolei.
Poznajemy głównego bohatera, Jacka, o jakże ciekawym pseudonimie - Lolek Balonówa.
Jacek jest harcerzem i właśnie wybiera się na obóz letni. Obóz jest tematyczny i harcerze mają na nim zdobywać sprawność Tropiciela Historii. Każdy uczestnik zobowiązany jest przywieźć ze sobą jakiś relikt przeszłości.
Jacek ma kłopot - przecież wszystko co ma, jest nowe - prosto ze sklepu. Skąd tu wziąć ten relikt? Na szczęście w drodze na obóz, Jacek odwiedza babcię i dziadka w ich starym domu, pięknie i jakże dowcipnie opisanym przez autora:

"Za siedmioma górami wyboistej drogi, za siedmioma rzekami mętnych ścieków z geesowskiej mleczarni, za siedmioma lasami ogłuchłymi w rytmie dyskotekowego jazgotu radyjek tranzystorowych i parskania małych fiatów o zakatarzonych gaźnikach stał dworek z bali modrzewiowych, ułożonych dawno, dawno temu."

Otóż w dworku tym jest oczywiście strych, a na nim mnóstwo starych pamiątek. Jacek dostaje pozwolenie rzucenia się w wir poszukiwań śladów rodzinnej przeszłości i znajduje kilka ciekawych rzeczy, które rozbudzają jego wyobraźnię oraz zwiększają zainteresowanie historią własnej rodziny. Na obóz zabiera dwie ze znalezionych na strychu rzeczy: pistolet powstańczy swojego prapradziadka, Waleriana Dowgiełło oraz jego pamiętnik .

Pomysł na fabułę był, moim zdaniem, fantastyczny. Niestety, nie został w całości wykorzystany, bowiem zamiast niesamowitych przygód w obozie harcerskim, zdobywania umiejętności, odkrywania rodzinnej tajemnicy, książkę zaczynają wypełniać obszerne, przydługawe opisy pobytu Waleriana Dowgiełło w dalekim Chile, do którego zawędrował po powstaniu styczniowym. Opisy te pochodzą oczywiście z pamiętnika prapradziadka. Z początku czyta się je nawet ciekawie, ale po pewnym czasie zaczynają nużyć i czytelnik zaczyna nerwowo zastanawiać się, kiedy zacznie się prawdziwa akcja i prawdziwe przygody Lolka i jego kolegów.
Jest kilka scen, które czytałam z przyjemnością, jak choćby scena ogniska harcerskiego, na którym pojawia się specjalny gość; jest opis zawodów sportowych; opis samodzielnych wypraw różnych drużyn w teren celem opisania ciekawych miejsc.
Ale prawdziwej przygody i odkrywania tajemnic nie ma.

Dodam jeszcze, że plusem książki jest ciekawy humor autora, który mnie osobiście bardzo ubarwił lekturę.
Szczególnie ciekawą osobą jest babcia Jacka, która biegle posługuje się łaciną, ponieważ "znajomość łaciny przydaje się w życiu równie często, jak znajomość w sklepie cukierniczym".

Jeśli jesteście ciekawi losów Waleriana Dowgiełło i interesuje Was historia dawnych powstańców, którzy zmuszeni do emigracji osiedlili się w dalekich i egzotycznych krajach, sięgnijcie po książkę Henryka Makarskiego.

Na koniec dodam jeszcze zdanie, które mnie niezwykle rozbawiło i skłoniło do pewnych rozmyślań.
Otóż czytając jeden z wielu opisów życia w Chile, natykamy się na opis szynku, który jest miejscem odpoczynku Indian i tam znajdujemy takie oto ciekawe zdanie:

"W dużej izbie karczemnej, przy palącym się łuczywie zastygli Indianie prawie w milczeniu, niektórzy na ziemi z podkurczonymi nogami. Nie było kłótni, hałasów ani kobiet."

I co Wy na to? :-)






niedziela, 5 stycznia 2014

Kanadyjskie pejzaże opowieścią pisane


Nowy rok zaczęłam ambitnie - pierwszą książką przeczytaną przeze mnie jest zbiór opowiadań zeszłorocznej noblistki, Alice Munro:








Książkę dostałam pod choinkę i przyznam szczerze, że bardzo ucieszył mnie ten prezent.
Miałam nadzieję na kilka uroczych godzin spędzonych na jej lekturze.
Lubię bowiem opowiadania. Posiadam w swojej biblioteczce kilka zbiorów opowiadań, jednak muszę przyznać, że tak, jak lubię wracać do moich ulubionych powieści i czytać je kilkakrotnie, tak do opowiadań raczej mi się nie zdarza wracać. Być może dlatego, że zbyt krótka ich forma nie pozwala na zżycie się z bohaterami i na pewne uzależnienie się od nich i ich losów? Ulubieni bohaterowie literaccy są przecież jak przyjaciele, z którymi chętnie się spotykamy i nawet po dłuższym "niewidzeniu" są nam nadal bliscy i interesujący.
Krótkie formy literackie różnią się zdecydowanie od długich powieści i są bardzo wymagające zarówno dla pisarza, jak i dla czytelnika.
Nie jest bowiem sprawą prostą na kilkudziesięciu zaledwie stronach zawrzeć ciekawą historię, wprowadzić nietuzinkowych bohaterów, czy nawet dokonać pasjonującej analizy osobowościowej tychże, nie wspominając o tematach niejako nie związanych z tokiem opowieści, ale jakże ubarwiających i dodających dodatkowego smaku czytanej historii.

"Przyjaciółka z młodości" to moje pierwsze spotkanie z Alice Munro - laureatką zeszłorocznej Literackiej Nagrody Nobla.
Powiem krótko - było to spotkanie ciekawe, ale nie zachwycające. Po lekturze odczuwam pewien niedosyt i jednocześnie zdziwienie zadając sobie pytanie, czy faktycznie jest to literatura godna tej, jakże prestiżowej, nagrody.
Alice Munro ma niewątpliwie dar opowiadania historii - tego nie mogę jej odmówić. Te dziesięć opowiadań zawartych w tomie "Przyjaciółka z młodości" czyta się lekko i przyjemnie.  Mają one bardzo zróżnicowaną tematykę i ciekawych bohaterów. Na pewno łączy je jedno - pisarka snuje dzieje swoich bohaterów bazując na uczuciach wspólnych dla wszystkich, czyli na miłości, przyjaźni, tęsknocie, podejściu do śmierci czy też zaufaniu. Są to tematy ponadczasowe. Od wielu lat właśnie o nich powstają opowieści i zapewne będą powstawać zawsze. Ponadto historie, o których czytamy, rozgrywają się w malowniczych pejzażach Kanady, głównie w małych urokliwych miasteczkach, gdzie ludzie znają się nawzajem, wiedzą o sobie niemal wszystko i dzięki temu czytamy o relacjach między nimi z wypiekami na twarzy i ogromnym zainteresowaniem.
Mamy tutaj historię dwóch sióstr, z których jedna poświęcając swoje osobiste szczęście dla drugiej, nie znajduje spełnienia i radości, ale jej postawa jest tak naiwna i wielkoduszna, że aż mało wiarygodna. Mamy ciekawą historię kobiety, która, po śmierci męża, chcąc go bliżej poznać i zrozumieć, udaje się do Szkocji w poszukiwaniu wcześniejszych śladów jego bytności w tym kraju podczas wojny. Śledzimy losy wrażliwej poetki (jedno z ciekawszych opowiadań); płyniemy w rejs przez Atlantyk wraz ze znaną śpiewaczką operową; obserwujemy losy Murraya i Barbary, niegdyś właścicieli wielkiego i dochodowego Domu Towarowego, który potem stracili wraz z całym prawie majątkiem; wzruszamy się marzeniami starego pastora, wrażliwego na piękno przyrody. I wreszcie, najlepsze i najciekawsze według mnie: "Five Points" - opowieść w opowieści. Śledzimy tutaj dwie historie: zamężnej kobiety i jej kochanka spotykających się w przyczepie kempingowej (czytając ten wątek przypomniał mi się oglądany niegdyś w kinie bardzo dobry film pt: "Granice miłości" z Charlize Theron i Kim Basinger - oglądaliście? Pamiętam, że film ten zrobił na mnie wtedy ogromne wrażenie i myślałam o nim jeszcze długo po wyjściu z kina) oraz historię pewnej rodziny, przybyszy z odległego kraju (prawdopodobnie z Chorwacji), która prowadziła w miasteczku sklep ze słodyczami.
Na pewno dużym plusem opowiadań Munro jest poczucie humoru autorki widoczne głównie w dialogach; humor ten nadaje lekkości całej opowieści i pozwala spojrzeć na pewne rzeczy z przymrużeniem oka.
Natomiast czego mi zdecydowanie zabrakło w czytanych opowieściach, to emocje. Czasem miałam wrażenie, że nie czytam o losach żywych ludzi, ale raczej figur woskowych, czy wręcz kukiełek z teatrzyku.
Bohaterowie niejako dają się ponieść wydarzeniom, ich zachowanie jest bierne, a reakcje na zmiany losu spolegliwe i przyjmowane z pokorą.
Jako czytelnik, lubię postaci z tak zwaną "ikrą" - emocjonalnych, aktywnych i ambitnych, chcących mieć wpływ na własne życie i własne losy, a nie ślepo przyjmujących to, co spotkali na swojej drodze.

Historie snute przez autorkę zaciekawiły mnie, zaostrzyły apetyt, wywołały pytanie: "Co dalej?", ale niestety nie dały uczucia sytości i odpowiedzi. Ale być może o to właśnie chodzi? O taką niepewność, co będzie dalej, o nieznany i zasnuty mgiełką tajemnicy przyszły los bohaterów...?


 

czwartek, 2 stycznia 2014

"Kto czyta książki żyje podwójnie" czyli moje najciekawsze podwójne chwile Anno Domini 2013


Ostatnio zaskoczył mnie pewien wątek na forum książkowym, w którym pojawiła się zaskakująca dla mnie opinia na temat czytania w miejscach publicznych. Otóż autor/autorka wątku (nick jest zaiste tworem dziwnym i często mylącym) wyrażał swoją negatywną opinię na ten temat i podawał w wątpliwość stosowność tegoż zachowania. Wypowiedź ta poparta była argumentem, jakoby czytanie książki było czynnością bardzo osobistą, wręcz intymną i według niego/niej czytanie np. na ławce w parku należy do czynności z gatunku tych, co to "nie wypada".

Dla mnie wypada jak najbardziej. Więcej - chwała niech będzie miejscom publicznym za to, że są i dają doskonały pretekst i sprzyjające okoliczności do zagłębienia się w lekturze.
Czytam wszędzie, gdzie tylko się da: na przystanku czekając na autobus (nawet jak zimno i ręce marzną); w tymże autobusie (coraz częściej widzę "współczytaczy", czyli towarzyszy w nałogu); w kolejce w banku lub urzędzie czy gdziekolwiek, gdzie muszę swoje odczekać i "odstać"; podczas nudnych czynności, takich jak gotowanie (niestety tutaj akurat zauważalne są skutki uboczne w postaci przypalonego naleśnika lub kipiącej wody z ziemniaków) i oczywiście wieczorami, gdy dzieci już śpią.

Wieczory z książką mają niepowtarzalny urok, szczególnie wtedy, gdy za oknem ciemno i słota, gdy wicher dmucha w kominie, gdy do szyb przyklejają się malutkie gwiazdki śniegu.

Wtedy najłatwiej jest mi przenieść się do innego wymiaru i innej rzeczywistości i razem z bohaterami przemierzać uliczki już to czternastowiecznej Francji, już to średniowiecznego Krakowa, czy też mglisty alvaret Olandii mistrzowsko odmalowany przez Johana Theorina, bądź, wraz z bohaterami Jeżycjady - Poznań lat siedemdziesiątych.

Czas na krótkie podsumowanie najlepszych książek minionego roku.
Wymienię tylko kilka, tych najciekawszych i najbardziej zapadających w pamięć i duszę.

Jedną z nich jest bez wątpienia "Ostatnie rozdanie" Wiesława Myśliwskiego, o której już pisałam.

A oto pozostałe ważne książki przeczytane w roku 2013, o których dopiero napiszę:

"Oblicze Pana" - Mariusz Wollny
"Zapachy miast" - Dawid Rosenbaum
"Cudowne życie Staśka i innych aniołów" - Teresa Anna Aleksandrowicz
"Łapa w łapę" - Andrzej Łapicki, Kamila Łapicka
"Dziewczyny wojenne" - Łukasz Modelski

 I na koniec - moje odkrycie roku 2013 w kręgu literatury rodzimej:

Zdecydowanie Zygmunt Miłoszewski.
Do tej pory przeczytałam dwie jego książki: "Uwikłanie" oraz "Ziarno prawdy", a na półce czekają: "Domofon" i "Bezcenny".

Zygmunt Miłoszewski jest świetnym pisarzem, ma sprawne i cięte pióro, jego bohaterowie żyją na kartach powieści intensywnie i niebanalnie, a opisane zdarzenia wywołują ogromne emocje i nierzadko również gęsią skórkę - jego książki to kawał naprawdę dobrej polskiej literatury kryminalnej.
Tyle w skrócie, a recenzje wymienionych książek na pewno ukażą się na moim blogu w najbliższych miesiącach.

Ale właśnie zaczął się nowy rok, który przyniesie nowe odkrycia i nowe emocje czytelnicze.



I tego życzę wszystkim molom książkowym - wielu ciekawych odkryć literackich w 2014 roku