czwartek, 25 września 2014

"Wesele" w Pobiedziskach, czyli Geniusia na wakacjach


Ten post, z racji tytułu książki, miał się ukazać jutro, ale w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, abym wrzuciła go już dzisiaj życząc Wam udanego, ostatniego wrześniowego, piątku :-)

Z czym kojarzy Wam się piątek? Z końcem roboczego tygodnia i jednocześnie początkiem weekendu? Z zapowiedzią wolnych dni, które po nim następują? A może z postnym obiadem? Może z pechem (wszak "piątek trzynastego" jest dniem pechowym już od początku wieku czternastego, kiedy to na słynny Zakon Templariuszy spadła klęska wywołana przez króla Francji Filipa IV Pięknego)? A może jeszcze z czymś innym? Mnie osobiście kojarzy się z wszystkim, co wymieniłam powyżej, ale nie tylko.
Otóż piątek kojarzy mi się również z tytułem jednej z ulubionych książek Małgorzaty Musierowicz:









Główną bohaterką "Dziecka piątku" jest znana nam bardzo dobrze z "Opium w rosole" Aurelia vel Geniusia. Nieco starsza, niż wtedy, kiedy pukała do mieszkań przypadkowych osób (chociaż chyba nie do końca przypadkowych, lecz tych wskazanych jej przez przewidujący los) i zapraszała się na obiadki. Aurelia jest już uczennicą liceum. Tego samego, w którym kiedyś uczyła jej matka - Ewa Jedwabińska. Spotykamy Aurelię ponownie, kiedy kończy klasę pierwszą. W tym właśnie dniu, dniu zakończenia roku szkolnego i rozdania świadectw, w jej życie wkracza z przytupem, rozmachem i klasą artysty również dobrze nam znany wcześniej Kozio, czyli Konrad Bitner, młodzieniec tyleż oryginalny, co nietuzinkowy, barwny i energiczny.

Tych dwoje bohaterów dzięki dziwnemu splotowi wydarzeń znajdzie się pewnego letniego dnia w Pobiedziskach, małym miasteczku, w którym mieszka babcia Aurelii. I w Pobiedziskach właśnie będą miały miejsce zdarzenia, które zmienią życie obojga bohaterów, ale przecież nie tylko ich. Bowiem spotkanie Kozia z Aurelią zaowocuje w przyszłości innymi, jakże ważnymi spotkaniami ...

Znamiennym dla treści książki jest zdanie: "Najdłuższa droga zaczyna się od pierwszego kroku". Tutaj ten krok musi zrobić właśnie Geniusia. A potem dołaczą do niej inni.

"Dziecko piątku" jest jedną z najcieplejszych klimatem części Jeżycjady. I jednocześnie jedną z najbogatszych w życiową mądrość. Znajdziemy tutaj przecież sporo ważnych tematów, takich jak: pierwsze zauroczenie (Kozia Aurelią), przyjaźń, damsko-męska (wiem, wiem, znajdzie się tu pewnie sporo osób, które w nią nie wierzą :-)), trudne relacje ojca z córką, samotność (pan Bronek), czy wreszcie jakże radosne sceny w rodzinie Borejków między Gabrysią a Grzegorzem, którzy w tej właśnie części dowiadują się, że wkrótce zostaną rodzicami.

Jak zawsze u Musierowicz, na scenę wkraczają, obok znanych i lubianych postaci, osoby nowe i jakże charakterystyczne (babcia Aurelii, pan Bronek), a czasem nawet karykaturalne (Arturek-Gburek). Wszystkie nowe postaci wnoszą sporo świeżości do fabuły książki i są doskonałym urozmaiceniem dla charakterów dobrze już nam znanych.
Scena rzeźbienia przez Konrada główki Aurelii przedstawiona jest po mistrzowsku, z właściwą Małgorzacie Musierowicz klasą i wrażliwością, a fragmenty z udziałem uroczych córeczek Gabrysi, Pyzy i Tygryska - genialne.

"Dziecko piątku" to jedna z lepszych części Jeżycjady. Cenię ją szczególnie za przeniesienie akcji na prowincję i za prostą mądrość życiową, którą tak pięknie i skromnie reprezentuje babcia Jedwabińska. I oczywiście za jeden z najlepszych duetów serii, Konrada i Aurelię, czyli parę głównych bohaterów.

Jakie pytanie nurtowało Pyzę i Tygryska tak bardzo, że zadawały je przechodniom?
Kto i dlaczego nazwał Aurelię "dzieckiem piątku"?
Jaki był odzew mieszkańców Pobiedzisk na wystawienie "Wesela" przez Kozia?
Czy ojciec Aurelii wyjdzie ze swojej ochronnej skorupy i zrozumie, co jest najważniejsze?
I wreszcie, czym wzruszy się pan Broneczek, nowy przyjaciel córeczek Gabrysi?

Lektura "Dziecka piątku" odpowie na te wszystkie pytania.




środa, 24 września 2014

Poznań międzywojenny i zbrodnia prawie doskonała


Dzisiejszy wpis dedykuję Protoavisowi, miłośnikowi okresu międzywojennego, autorowi świetnej Zapomnianej Bibliotekihttp://ksiazkiprzygodowe.blogspot.com/







Krzysztof Smura jest dziennikarzem i autorem nagradzanych wielokrotnie albumów o Poznaniu.
I właśnie w tym mieście, w Poznaniu, osadził również akcję swojej książki "Tajemnica starego browaru".
Ktoś kiedyś powiedział, że najciekawsze opowieści pisze samo życie. Krzysztof Smura postanowił fakt ten wykorzystać i kanwę opisanej przez siebie historii oparł na prawdziwych zdarzeniach. Inspiracją dla niego była historia, która wydarzyła się w Poznaniu w roku 1931 i głośnym echem odbiła się w całej Polsce.

"Tajemnica starego browaru" przenosi nas do Poznania wczesnych lat trzydziestych. Mamy bowiem rok 1931 i jesteśmy świadkami intrygującego zdarzenia. Otóż pod wyładowanym piwem wozem wyjeżdżającym z browaru załamuje się bruk, który odsłania wejście do starej lodowni, a w niej: trupa ze szczątkami rozlatującej się odzieży i dziwnym kluczykiem zawieszonym na szyi.
Do akcji wkracza komisarz Wojciech Jakubek, stateczny mąż, ojciec trzech córek oraz jego przyjaciel, dziennikarz Tomasz Żukowski, bon vivant, amant skaczący z kwiatka na kwiatek. Trzeba przyznać, że para to dobrana i skuteczna, która już wielokrotnie sprawdziła się w kryminalnych aferach. Tym razem zmierzyć się muszą z tajemnicą z przeszłości.

Okazuje się bowiem, że trup odnaleziony w starym browarze jest zaginionym sześć lat wcześniej, w roku 1925, Czesławem Jankowiakiem.
Śledztwo rusza pełną parą, ukazując zaniedbania, których dopuszczono się w czasie, kiedy młody chłopak przepadł bez śladu. Tajemnica goni tajemnicę. Czytelnik wraz z komisarzem i dziennikarzem odwiedza dom rodzinny Czesława, poznaje panujące w nim stosunki, a także potencjalne motywy i osoby, które mogły być zaangażowane w zbrodnię sprzed lat. Dodatkowo na arenie pojawiają się postaci, które odegrały niepoślednią rolę w śledztwie z roku 1925. Miejsce akcji nie ogranicza się do Poznania. Podróżujemy z bohaterami do Wilna oraz do Francji, do małego, uroczego miasteczka Bourg-en-Bresse.

Autor książki wziął na warsztat bardzo ciekawy temat i świetnie sobie z nim poradził. "Tajemnicę starego browaru" czyta się sprawnie i z zapartym tchem. Rewelacyjnie narysowane postaci, wartka akcja oraz świetnie oddane tło, czyli Poznań lat trzydziestych ubiegłego wieku sprawiają, że jest to naprawdę udany kryminał retro. Język autora jest bardzo plastyczny i sprawia, że czytelnik widzi stary Poznań, czuje zapach żeberek z miodem (ulubionego dania komisarza Jakubka) oraz smak marcepanu w gorzkiej czekoladzie ...
Ja dzięki bardzo obrazowemu językowi autora, smak ten poczułam i od kilku dni mam ochotę na taki właśnie marcepan, jakim delektowali się dawni mieszkańcy Poznania.
I jeszcze jedno - bardzo lubię i cenię pisarzy, którzy swoimi tekstami poruszają ważne tematy i zmuszają czytelnika do stawiania pytań oraz mobilizują ich do udzielenia na nie odpowiedzi. A przynajmniej do poszukania tychże odpowiedzi. Krzyztof Smura poruszył tak ważny, ale jednocześnie trudny temat, że do dziś, pomimo wielu przemyśleń, rozwiązania jeszcze nie znalazłam. Sprawa dotyczy kary śmierci, dość często przecież w dawnej Polsce stosowanej. Więcej nie zdradzę, aby nie popsuć przyszłym czytelnikom przyjemności, jaką niewątpliwie jest lektura opisywanej przeze mnie książki.
I już naprawdę na koniec: niezmiernie miło było czytać o przygodach komisarza, który nie jest życiowym nieudacznikiem i wiecznym malkontentem, a wręcz przeciwnie: zadowolonym z życia człowiekiem, doceniającym uroki i radości dnia codziennego. I za to duże brawa dla autora. Nieudacznikom i pesymistom zaludniającym od jakiegoś czasu stronice kryminałów, mówię zdecydowane "Nie".

Kim był Czesław Jankowiak?
Jaką tajemnicę skrywa emerytowany komisarz Popiołek?
Co otwiera kluczyk zawieszony na szyi trupa znalezionego w starej lodowni?

Jeśli jesteście ciekawi odpowiedzi na te pytania, sięgnijcie po kryminał Krzysztofa Smury.
Polecam gorąco.





sobota, 20 września 2014

Urok nadmorskiego miasteczka, czyli Darłowo oczami Tyrmanda



Od wielu, wielu lat część każdych letnich wakacji spędzam w małej, uroczej nadbałtyckiej mieścinie niedaleko Darłowa. W tym roku byłam tam również. I, jak co roku, tak i teraz, przynajmniej jeden dzień musiałam spędzić snując się po deptaku i zakamarkach małych darłowskich uliczek, które tak bardzo lubię. Jednakże dopiero niedawno dzięki koledze z forum http://www.pansamochodzik.cba.pl/ i jego zagadce (dziękuję, Kynokephalos) dowiedziałam się, że to niewielkie, ale piękne miasteczko zostało opisane przez Leopolda Tyrmanda w jednej z jego powieści. Powodowana ciekawością, a także zachęcona opinią kolegi, od razu zamówiłam jeden egzemplarz i przeczytałam jednym tchem:







„Siedem dalekich rejsów” to, przyznam z niejakim wstydem, moje pierwsze spotkanie z prozą Tyrmanda i muszę stwierdzić, że było to spotkanie niezwykłe i poruszające. Na pewno z gatunku tych, które na własny użytek nazywam "magicznymi". Niewielu literatów pisze w sposób, który swoim kunsztem drąży moją czytelniczą duszę i wywołuje lawinę myśli i rozważań, odzywających się potem jeszcze długo wyraźnym echem, niczym dzwoneczki z Chatki Ech należacej do Panny Lawendy (tak pięknie opisanej przez Lucy Maud Montgomery w "Ani z Avonlea"). Kiedyś pisał tak między innymi Melchior Wańkowicz. Teraz w taki sposób, taką piękną, a jednocześnie prostą prozą, czaruje chyba jedynie Wiesław Myśliwski. 
Ale dzisiaj ma być o Tyrmandzie.
Po pobieżnym przejrzeniu opinii na temat tej powieści, spodziewałam się książki z gatunku przygodowych z poszukiwaniem zabytku historycznego w tle. Nic bardziej mylnego.
Tyrmand wybiera małe portowe miasteczko na tło do ukazania relacji między kobietą a mężczyzną, ralacji narodzonej niespodziewanie i niejako niechcianej przez obie zainteresowane strony. Ktoś porównał dzieło Tyrmanda do utworu teatralnego i przyznam, że to chyba najtrafniejsze sklasyfikowanie formy utworu. Mało mamy tutaj opisów scenerii, jedynie tyle, aby wprowadzić czytelnika w klimat wczesnej wiosny w nadmorskim miasteczku w pierwszych powojennych latach. Akcja rozgrywa się bowiem w roku 1949 i obejmuje jedynie trzy dni. Również opisy dramatis personae ograniczone są do niezbędnego minimum, nie dowiadujemy się o nich wiele, co pozostawia nam szeroki margines dla wyobraźni, a także nadaje akcji i bohaterom posmak tajemnicy. Powieść bazuje głównie na dialogach. Inteligentnych, błyskotliwych, niebanalnych, pobudzających zmysły i wyobraźnię czytelnika. Dialogach, które drążąc i pobudzając, nie odkrywają jednak zbyt wiele. Tyrmand był wielkim erudytą i fakt ten znajduje odzwierciedlenie w każdym zdaniu "Siedmiu dalekich rejsów".

O czym opowiada "Siedem dalekich rejsów"?
Otóż pewnego wiosennego dnia roku 1949, na darłowskiej stacyjce kolejowej spotyka się dwoje dorosłych ludzi: Nowak, który przedstawia się jako dziennikarz (ale do końca pozostaje kimś, czyja przeszłość owiana jest mgłą tajemnicy) oraz Ewa Kniaziołęcka, historyk sztuki, która przyjeżdża do Darłowa w celach służbowych. Oboje interesują się słynnym, zaginionym podczas wojny zabytkiem sztuki: tryptykiem Eryka Pomorskiego. Każde z nich oczywiście ma własne plany co do tego unikatu. Między Ewą a Nowakiem od początku wyczuwalne jest napięcie, które ze strony na stronę wzrasta w tempie jednostajnie przyśpieszonym. Obie te osoby prowadzone są przez autora niejako osobnymi torami; spotykają się z mieszkańcami miasteczka w sobie tylko wiadomych celach, prowadzą ciekawe rozmowy, spacerują po Darłowie, ale przecież ich drogi splatają się wyjątkowo często, a ich wzajemna relacja jest głównym wątkiem powieści.

Dodatkowego smaczku treści nadają postaci drugoplanowe, o których, jak wspomniałam wcześniej, nie dowiadujemy się od autora zbyt wiele, ale które wtapiają się idealnie w klimat małego prowincjonalnego miasteczka i stają się niejako dodatkowym tłem dla ukazania głównego wątku.
Bo czyż nie jest kimś typowym Madame Kraal, samotna kobieta prowadząca hotel i tęskniąca za dawnymi, lepszymi czasami? (Swoją drogą, czy to nie dziwne, że dawne czasy jawią nam się zawsze jako te "lepsze" od obecnych?) Czyż nie czujemy sympatii do Anity, pokojówki, która żyje dniem dzisiejszym i cieszy się z najdrobniejszych rzeczy? Czy nie intryguje nas bogaty makler okrętowy, Leter, który z pozoru wydaje się szczęśliwym człowiekiem, a tak naprawdę skrywa głęboko swój dramat i chęć ucieczki? Te postaci są bardzo ludzkie i wiarygodne. I proza Tyrmanda jest właśnie taka: wiarygodna i bardzo bliska czytelnikowi.

"Siedem dalekich rejsów" czyta się szybko i ze smakiem, delektując się każdym słowem i żałując, że książka tak szybko się kończy.
Polecam serdecznie wielbicielom literatury z wysokiej półki.




poniedziałek, 15 września 2014

Nowy wujek do partyjki makao czyli Florian u Borejków



Czy jesteście ciekawi dalszych losów sympatycznych, inteligentnych i elokwentnych sióstr Borejko? Jeśli tak, to zapraszam do przyjrzenia się im bliżej na stronach kolejnej części cyklu, czyli:








„Pulpecja”, jak wskazuje tytuł, koncentrować powinna się na postaci najmłodszej z Borejkówien – Patrycji, tymczasem rozpoczyna się spektakularną sceną ślubu Idy. Scena ta obfituje, jak zwykle u Musierowicz, wieloma zabawnymi epizodami, jakim był na przykład brak kluczy do mieszkania i nerwowe przytupywanie gości weselnych, brnących po kostki w śniegu i trzęsących się z zimna, przed kamienicą na Roosevelta. I dopóki autorka opisuje to właśnie wydarzenie, wraz z jego smaczkami i kolorami (perypetie gospodarzy i gości, nietuzinkowe przysmaki przygotowane na przyjęcie, oryginalne żarty Pyzy i Tygryska), dopóty jest wyłącznie dobrze, ciekawie i zabawnie. Potem jest już niestety gorzej. „Pulpecja” jest, moim zdaniem, jedną z najmniej udanych książek Jeżycjady. Czytam ją niejako „z marszu”, ciesząc się już bliskim spotkaniem z Aurelią i Konradem w następnej części. Ale o niej niebawem, a tymczasem napiszę jeszcze kilka zdań o „Pulpecji”.

Otóż Patrycja uczęszcza już do klasy maturalnej i (o zgrozo!) grozi jej oblanie tego ważnego egzaminu, o czym w jej domu rodzinnym zdaje się nikt nie wiedzieć. I tutaj czytelnik zastanawia się, jak to możliwe, że w tak ciepłej i kochającej się rodzinie, w mieszkaniu pełnym domowników, możliwe jest, aby ktoś przez kilka miesięcy pozostał całkiem sam ze swoimi problemami … Sytuacja co najmniej dziwna. Wytłumaczyć ją mogą chyba tylko słowa ojca Borejki, który na wieść o rzeczywiście oblanej przez Patrycję maturze, reaguje w następujący sposób:

Patrycjo, czy prawdą jest to, co słyszę? Jeśli tak, to wytłumacz mi, proszę, jak to się stało, że inteligentna dziewczyna o doskonałym wzroku i słuchu, nienagannym stanie zdrowia i bogatej bibliotece rodzinnej mogła nie zdać czegoś tak prostego jak egzamin maturalny. 

Być może po prostu dla rodziców i sióstr Patrycji już sam fakt przyjścia na świat w rodzinie Borejków powinien być gwarancją zdania egzaminu dojrzałości i to co najmniej w wynikiem bardzo dobrym, zaś o żadnych problemach i zagrożeniu mowy być nie może.
Akcja „Pulpecji” oscyluje wokół sercowych perypetii tytułowej bohaterki i jest przez to uboga i monotematyczna.
Owszem, znajdziemy w książce również i ciekawsze momenty, na przykład początki rozkręcania biznesu florystycznego przez Tomcia i Baltonę, perełki słowno-sceniczne w wykonaniu Pyzy i Tygryska, czy też wątek przyjaźni Pulpecji i Romy. Tylko, czy rzeczywiście była to przyjaźń czy raczej znajomość kontynuowana niejako siłą przyzwyczajenia?
Jedynie scena spotkania Patrycji i Baltony nad jeziorem broni się swoją sielskością i urokiem przyrody, a także bliskością dwojga osób, nie ratuje ona jednak całej książki.

„Pulpecja” wyjątkowo się Małgorzacie Musierowicz nie udała (a może dlatego tak ją odbieram, że Patrycja Borejko jest najmniej lubianą przeze mnie siostrą?), ale nie zmienia to faktu, że następujące po niej „Dziecko piątku” jest jednym z najlepszych tomów cyklu i niedługo będę miała przyjemność o nim napisać.





niedziela, 7 września 2014

Szwed na tronie polskim, czyli Kacpra Ryksa przygód część czwarta


Minęło już trochę czasu, odkąd przeczytałam trzy pierwsze części tetralogii Mariusza Wollnego, a czwarta wciąż czekała na półce na swoją kolej. Wabiła i wabiła, a ja sięgałam po inne książki, a tę omijałam. Dlaczego?
Odkładałam tę chwilę, jak mogłam. Nie chciałam zbyt szybko żegnać się z bohaterem, którego zdążyłam tak bardzo polubić. Ale wreszcie nadszedł czas, kiedy sięgnęłam po czwartą, ostatnią już część przygód królewskiego inwestygatora - Kacpra Ryksa:







Tym razem autor przenosi nas w czasie bardziej, niż we wcześniejszych tomach. Mamy już bowiem rok 1587, wojenny król Stefan Batory nie żyje, a o tron polski stara się kilku kandydatów, między innymi Szwed Zygmunt oraz Maksymiliam Habsburg. Ostatecznie królem zostaje Zygmunt, ale początki jego panowania są burzliwe i trudne.
Kacper Ryx-Turopoński jest już statecznym mężem i ojcem dwuletniego Kacpra-Juniora. Wraz z ukochaną Janką i synkiem mieszka w swoim własnym pierwszym domu. Porzucił niebezpieczną profesję inwestygatora na rzecz spokojnego losu medyka. Jednak sytuacja w kraju i na królewskim dworze nie pozwoli mu spokojnie siedzieć w domu i cieszyć się życiem rodzinnym. Trafiają do niego rozmaite osoby prosząc o pomoc w sprawach wagi państwowej. Któż bowiem, jak nie on, potrafi rozwiązać zawikłane zagadki i wyczyścić miasto z przestępczych brudów?
Niestety, muszę przyznać, że ostatnia część przygód szesnastowiecznego królewskiego inwestygatora jest zdecydowania słabsza od części poporzednich. Mam wrażenie, że autor, chcąc na czwartej części zamknąć cały cykl, miał zbyt wiele pomysłów i wszystkie je upchnął w ten jeden, ostatni tom. Szkoda, bo tylko niepotrzebnie przeładował akcję splatając ją z wielu różnorakich wątków. Gdyby skoncentrował się na wątku zapowiedzianym już w tytule, czyli alchemicznym, jakże ciekawym przecież i bogatym, to by w zupełności wystarczyło, aby zaintrygować czytelnika i sprawić, aby lektura pochłonęła go całkowicie. Wystarczyło tylko otworzyć wrota pracowni alchemicznej i sypnąć garścią tajemnic, przedstawić temat znanych szesnastowiecznych alchemików trochę szerzej, rozbudowując go o znane fakty i nierozwiązane tajemnice. Ten temat to przecież niewyczerpana studnia. Zamiast tego, Mariusz Wollny jedynie nadmienia w kilku miejscach o alchemikach praskich, o ich poszukiwaniach i dokonaniach, a także o ich działaniach w Polsce i ich wpływie na króla, bardzo alchemią zainteresowanego.
Reszta fabuły składa się z niepowiązanych ze sobą wątków, takich jak intrygi w ratuszu, atak dżumy, próby rozbicia armii żebraków, stworzenie Golema, trwoga obywateli żydowskich, poszukiwanie zaginionej pracowni mistrza Twardowskiego, czy też dyplomatyczna "wojna" między królem Zygmuntem a hetmanem Janem Zamojskim.
Przez karty powieści przewijają się hurtowo znane nam wcześniej postaci, które przez chwilę biorą udział w wydarzeniach, ustępując miejsca innym, również znanym, którzy z kolei robią miejsce dla pozostałych również odgrywających swój epizod. Postaci te to między innymi: płatny zabójca - Kettler, uczeń mistrza Twadrowskiego - Pająk, Król Żebraków - Garbus, olbrzym z gospody o wdzięcznym i mylącym imieniu - Niziołek, czy też Matusz Szarski i hutman Trojan. To tylko niektóre z nich; jest ich sporo więcej, a wszystkie razem tworzą zbyt obfitą i chaotyczną mieszankę, która najuważniejszego czytelnika może przyprawić o nerwowe szukanie w pamięci, kto zacz i co się z nim działo w poprzednich tomach cyklu.

Przyznam, że książkę "Kacper Ryx i król alchemików" czytało mi się zupełnie inaczej niż poprzednie części: ciężko i mozolnie. Nawet język autora, który niezwykle cenię, niewiele pomógł i nie zmienił tego, że akcja jest zbyt przeładowana nie pasującymi do siebie elementami. Mariusz Wollny ma wiele pomysłów i bogatą wiedzę historyczną, którą potrafi wspaniale operować, ale zbyt wiele tutaj tego jak na jedną powieść. Ze szkodą dla książki. I dla czytelnika, który ostatecznie nie żałuje tak bardzo rozstania ze swoim ulubionym bohaterem.



sobota, 6 września 2014

Jak ma na imię Bohun, czyli cała Polska czyta Trylogię


Witam po długiej przerwie wakacyjno-pierwszowrześniowej :-) Jeśli myślicie, że przez te dwa miesiące przerwy w mojej prywatnej blogosferze nie przeczytałam żadnej książki i dlatego nie pojawił się żaden wpis, to chętnie wyprowadzę Was z błędu. Czytałam sporo i zgromadził mi się naprawdę duży zbiór książek do opisania, które to pojawiać się będą systematycznie (mam nadzieję) na moim blogu w okresie jesienno-zimowym. Niniejszym ogłaszam koniec przerwy w blogowym świecie Yvonne, a zmobilizowało mnie do tego przede wszystkim pewne ważne dla mnie wydarzenie kulturalne.

Otóż dzisiejszy dzień został ogłoszony przez Prezydenta Polski narodowym dniem czytania Trylogii Henryka Sienkiewicza: 







Stali czytelnicy mojego bloga wiedzą doskonale, że Trylogia to jedna z moich ulubionych serii książek, a język sienkiewiczowski uważam za najpiękniejszy literacki język w naszym narodowym dorobku sztuki pisanej. Podzielam pogląd Adama Galisa, słynnego poety i tłumacza, który powiedział kiedyś, zapytany o inspiracje w zawodzie tłumacza literatury pięknej: "Wyznam, że najwyższym instancjami, do których odwoływałem się w chwilach językowej trwogi i niepewności, były pisma Jana Chryzostoma Paska, Ignacego Krasickiego, no i rzecz jasna, przeczyste źródło ojczyzny-polszczyzny, proza Henryka Sienkiewicza." 

Postanowiłam zatem i ja dołożyć swoją cegiełkę do dzisiejszego dnia i zagłębić się w lekturze mojej ulubionej części Trylogii, napisanej właśnie taką piękną polszczyzną:







Bardzo lubię i cenię całą Trylogię, ale "Ogniem i mieczem" zajmuje zdecydowanie pierwsze miejsce w moim czytelniczym sienkiewiczowskim świecie. Bowiem tutaj właśnie poznajemy najciekawszych i najbardziej złożonych bohaterów, tutaj przeżywamy największe emocje, tutaj Historia krzyczy do nas z każdej stronicy, tutaj wreszcie zaczyna się nasza nieustanna, zapierająca dech w piersiach przygoda rozgrywająca się na najrozleglejszych w historii ziemiach polskich. Fabuły streszczać nie będę, bo po co? Wszyscy znają ją przecież doskonale. Skoncentruję się jedynie na tych elementach, za które cenię "Ogniem i mieczem" tak bardzo, że z przyjemnością przeczytam ją ponownie, a ulubione fragmenty mogę cytować z pamięci obudzona w środku nocy.

Już pierwsze słowa powieści: "Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia" wprowadzają czytelnika w burzliwy wiek XVII - wiek wojen i wielkich rozruchów. Sienkiewicz był wielkim mistrzem tworzenia historycznej atmosfery i wprowadzania czytelnika w sam środek ważkich wydarzeń. Operował specyficznym, dawnym językiem, jakby rzeczywiście żył na ziemiach polskich w wieku, w którym rozgrywają się opisane przez niego sytuacje i zdarzenia. Język powieści jest tak plastyczny i tak do mnie przemawiający, że czuję się niemalże autentycznym obserwatorem akcji. Być może obserwatorem z dalszego planu, ale jednak. A pole do tejże obserwacji jest wspaniałe. Mnogość intrygujących postaci, tych historycznych i tych fikcyjnych; relacje i powiązania między nimi; niespodziewane zwroty akcji oraz, zgodnie z założeniem powstania powieści, czyli "krzepienia serc": duża dawka wspaniałych bohaterskich czynów. Mnóstwo tu niebanalnych postaci, ale wspomnę tylko te dla mnie najważniejsze.
Rycerski i nieskalany Jan Skrzetuski - postać tak biała, jak chmurki na letnim niebie i dlatego być może trochę niewiarygodna; nietuzinkowy i zabawny Zagłoba - opój, tchórz i chwalipięta, ale jakże przecież lubiany przeze mnie (bo przecież nadeszła chwila, kiedy potrafił wykazać się odwagą i zachować prawdziwie po rycersku); Helena Kurcewiczówna - panna z dobrego domu (którą niestety tak fatalnie skrzywdził Jerzy Hoffmann w swojej ekranizacji powieści); kniahini Kurcewiczowa - okrutna i zła, ale przecież miłująca swoich pięciu synów i podstępami pragnąca zdobyć dla nich majątek (w filmie odwrotnie do Heleny - wspaniała kreacja Ewy Wiśniewskiej); potężny i kontrowersyjny władca Jeremi Wiśniowiecki, którego imię trwożnie rozbrzmiewało wśród szerokich stepów, przekazywane z ust do ust między Kozakami, siejąc w nich ogromny strach i budząc respekt.

Osobno muszę wspomnieć o trzech postaciach, które najbardziej mnie w powieści poruszają. Pierwsza z nich to Longin Podbipięta, wspaniała postać, której osobowość, zachowanie i historia wzrusza, krzepi i wzbudza nadzieję na spełnienie marzeń. Scena obrony Zbaraża, bohaterska decyzja Longina i jego samotna wędrówka przez nieprzyjacielski obóz zachwycają i poruszają serce, aby zaraz potem wycisnąć łzy ...
Drugą jest wiedźma Horpyna, która żyjąc w samotności (bo czyż można jako towarzysza liczyć Czeremisa?) i głuszy, dziczeje przez to sama. Ale przecież nadal jest kobietą, czującą i w głębi serca skomplikowaną. Ja nie odbieram jej tylko negatywnie jako okrutną i złą wiedźmę, rzucającą uroki i czytającą przyszłość z wody spływającej po młyńskim kole. To postać charakterystyczna, ale posiadająca tajemnice ...
I wreszcie on, Bohun, bo przecież kobiety lubią czasem takich, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli "drani". Bohun to najciekawsza i najtrudniejsza do oceny (obok Jeremiego) postać powieści. Dziki watażka, wychowany na szerokich i pustych stepach, którego towarzyszami byli jeszcze bardziej dzicy niż on, Kozacy; okrutnik, który bez zmrużenia oka "rozszczepiał" człowieka przy kobiecie; a jednocześnie wrażliwy mężczyzna, który tylko swoim śpiewem potrafił wyznać to, co czuje. Inaczej nie umiał. Los wskazał mu złą ścieżkę, na którą wszedł jakby niechcący i nie potrafił już z niej zawrócić.

I na koniec ciekawostka i zagadka dla Was :-) Czytając kiedyś wspaniałą książkę Melchiora Wańkowicza "Ziele na kraterze" trafiłam na opis zabawnej sceny rozgrywającej się w mieszkaniu pisarza. Uczestnikami sceny byli: dwie córeczki Wańkowicza, Tili i Krysia oraz znajomy pisarza: mecenas Stanisław Święcicki. Otóż inteligentne i elokwentne dziewczynki urządziły z kolegą swojego Taty konkurs z Trylogii właśnie. Pytania były różne, ale odpowiedzi wyłącznie poprawne. Widać było jasno, że obie strony doskonale znają powieści Sienkiewicza. Ale nagle padło pytanie dziewczynek, na które zdumiony adresat nie znał odpowiedzi. Mianowicie: "Jak ma na imię Bohun?"
No właśnie, a Wy wiecie? Jak ma na imię Bohun?
Jeśli się nie mylę, to w ponad siedemsetstronicowej powieści informacja ta pojawia się tylko jeden raz ...