poniedziałek, 30 czerwca 2014

Wyszperane na targowisku staroci ...


Na początku czerwca odbył się na Starym Rynku mojego miasta kiermasz rzeczy wszelakich. Udałam się na niego w celu wyszperania i odkrycia zakurzonych, tkniętych patyną czasu, pachnących starzyzną, książek. Jakie było moje zdziwienie, kiedy wśród wielu stoisk na próżno wypatrywałam celu mojej wyprawy. Na straganach pyszniły się różności: począwszy od jadła i napitku wszelakiej maści (kozie sery, wędliny, miód, lemoniada, pajdy chleba ze smalcem, konfitury itp.), poprzez ozdoby, biżuterię, drewniane zabawki, koronkowe serwetki, obrusy, aż do staroci typu telefony na korbkę, aparaty fotograficzne, kolorowe naczynia, puzderka, czy też okrągłe lustereczko z ozdobną rączką, jakby prosto wyjęte z bajki o Królewnie Śnieżce. Wybór ogromny, a różnorodność jeszcze większa. Tylko książek jakoś nie mogłam wypatrzyć na żadnym stoisku ... Wdałam się zatem w rozmowę ze sprzedawcą antyków i rozmaitości z historią i spytałam go wprost, dlaczego nie ma żadnych białych kruków. Uśmiechnął się na to szeroko i powiedział: "Tam z tyłu są dwie skrzynie pełne książek. Pani sobie pójdzie i poszpera." Poszłam zatem i oddałam się jednemu z ulubionych zajęć. I wyszperałam pięć książek, za które zapłaciłam Panu równowartość trzech piw (taką stawkę podał). Jedna z nich to prawdziwa perełka: została wydana w Wilnie w 1859 roku i posiada nawet pieczątkę cenzora. Już sam tytuł wskazuje na rzecz cenną: "Kopa z naddatkiem bajek naszych pisarzy dla młodzieży płci obojej." Ale o niej będzie innym razem.
Dzisiaj napiszę kilka słów o innej zdobyczy odkrytej tego dnia w skrzynce sympatycznego Pana od lustereczka Królewny Śnieżki:



 
 
 
 

"Czerwone maquis z Chamonix" to niewielka objętościowo opowieść napisana przez Krzysztofa Próchnickiego. Liczy zaledwie 70 stron i wydaje się jakby wstępem do właściwej historii, przystawką przed głównym daniem czy szkicem do właściwego obrazu.
Już sam tytuł wskazuje na tematykę i umiejscawia akcję w dobrze znanym francuskim regionie alpejskim. Dodatkowo odkrywa od razu, kto będzie bohaterem tejże książki. Bowiem "maquis" to byli przecież znani członkowie francuskiego ruchu oporu, którzy walczyli w partyzanckich oddziałach podczas II Wojny Światowej.
Głównym bohaterem tej opowieści jest Polak, Józef Szczepaniak, góral z pochodzenia. Józef jest wyśmienitym narciarzem, zbierającym laury w przeróżnych zawodach sportowych. Kiedy wybucha wojna, do jego miasteczka przybywa oddział niemiecki, którego dowódca planuje zebrać najlepszych polskich narciarzy i zmusić ich do występowania w zawodach w reprezentacji Rzeszy. Szczepaniak nie zamierza jednak podpisywać volkslisty i ucieka z miasteczka. Przedostaje się przez góry na Węgry, gdzie dowiaduje się o formowaniu jednostek wojska polskiego we Francji, dokąd udaje się nie zwlekając.
We Francji trafia na pole walki, ale po zawieszeniu broni podpisanym przez Petain'a dostaje się do niewoli, z której udaje mu się szczęśliwie zbiec.
Pamiętamy, że Józef jest góralem z krwi i kości, zatem ciągnie go w góry jak przysłowiowego wilka do lasu. Los zaprowadzi go we francuskie Alpy, do uroczego miasteczka Chamonix, które jest areną licznych partyzanckich walk i brawurowych akcji. Marzeniem Szczepaniaka jest dołączenie do tych odważnych maquis i walczenie przy ich boku, ale zanim to nastąpi, wiele się jeszcze wydarzy.
Jako wytrawny narciarz i znawca gór, dostaje ważne zadanie zorganizowania stałej przeprawy przerzutowej przez góry dla uciekinierów polskich i francuskich na teren neutralnej Szwajcarii.
 
"Czerwone maquis z Chamonix" czyta się szybko i z zapartym tchem. Akcja prowadzona jest sprawnie, opisy wydarzeń, w których bierze udział główny bohater (a nawet części z nich jest inicjatorem), zapierają dech w piersiach. Autor plastycznie oddaje piękno i dzikość gór oraz trud walki na tym terenie. Nie spodziewałam się, że w tak niewielkiej przecież książeczce znajdę tyle różnorodnych elementów i zwrotów akcji. Mamy tu przecież opis trudnej i niebezpiecznej przeprawy przez góry, akcję wysadzania tunelu, wątek przyjaźni nawiązanej na polu walki, czy też dynamiczną scenę ucieczki z więzienia. A wszystko to napisane z wprawą i werwą, ciekawym i wciągającym językiem. Trochę żal, że autor nie pociągnął tej historii dalej, ale może czasem nieco krótsza opowieść pozwala bardziej rozwinąć się myślom i puścić wodze fantazji ...?
 
I jeszcze ciekawostka: książka wydana jest w serii z tygrysem Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej, a na jej ostatniej stronie znajduje się ... krzyżówka. W moim egzemplarzu jest całkiem pusta, nie rozwiązana, tak jakby czekała specjalnie na mnie. A dodam, że krzyżówki to coś, co Yvonne lubi prawie najbardziej :-)
 
 

 

środa, 25 czerwca 2014

Literacki wehikuł czasu


Stali czytelnicy "od książki do szafy" wiedzą doskonale, że moje podejście do literatury bardzo często przybiera postać sentymentalną i ubiera się w stare szatki. Lubię wracać do książek z dzieciństwa i odkrywać wciąż na nowo ich urok i trochę zakurzony, ale jakże uroczy, klimat. Dlatego nie zdziwi Was pewnie, że nie mogłam przejść obojętnie obok półki w księgarni, na której stała ta oto książka:




 
 
 
 
Przyznam wprost, że przyciągnęła mnie ona kilkoma elementami. Przede wszystkim tytułem, doborem osób wspominających swoje dawne lektury oraz przepięknym wydaniem. Wystarczyło, że otworzyłam ją na kilka chwil i już wiedziałam, że moja biblioteczka zyska nową pozycję.
 
"Co czytali sobie kiedy byli mali" to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez Ewę Świerżewską i Jarosława Mikołajewskiego z dwudziestoma czterema wybranymi znanymi osobami. Są wśród nich osoby znane ze świata językoznawstwa i literatury (Jerzy Bralczyk, Bohdan Butenko), filmu (Krystyna Janda, Andrzej Wajda, Janusz Gajos), sportu (Robert Korzeniowski, Tomasz Majewski), piosenki (Grzegorz Turnau, Jacek Cygan) oraz kilka innych szeroko znanych postaci, a wszystkie one jakże ciekawe i interesujące.
 
Lekturę tej książki mogę podsumować tylko w jeden sposób: była to fantastyczna podróż do krainy literatury dziecięcej. Osoby udzielające wywiadów wspominają swoje pierwsze samodzielnie przeczytane książki, ważnych literackich bohaterów, ulubione ilustracje i ulubionych autorów. Wspomnienia przeplatane są opisami tradycji czytelniczych panujących w ich rodzinnych domach, przytaczane są osoby, które jako pierwsze wprowadziły ich w świat baśni, bajek i historii pisanych.
Ewa Świerżewska i Jarosław Mikołajewski zadają ciekawe pytania: jaką książkę można nazwać ważną, czy książka kojarzy się rozmówcom z czymś innym niż czytaniem, czy nadal posiadają egzemplarze tych starych, czytanych niegdyś bajek i opowieści.
Odpowiedzi są różne, jak różne są osoby udzielające wywiadów. Ale każda z tych rozmów jest ciekawym spojrzeniem w przeszłość. Oczywiście najmilej czytało mi się te, w których odnalazłam moje własne wspomnienia, czyli "Nieumiałka i jego przyjaciół" przytaczaną przez Tomasza Majewskiego (z moich znajomych absolutnie nikt tej książki nie zna, a mój egzemplarz z dzieciństwa zaczytany jest chyba najbardziej z wszystkich stojących na półce i przecież to ją właśnie najczęściej zabierałam na wakacje), "Słoneczko" wspominane przez kilka osób (w bardzo różny sposób, od zachwytu do niechęci), "Pana Samochodzika", "Serce", książki Kornela Makuszyńskiego czy Edmunda Niziurskiego.
Znamienne jest to, co zauważyła jedna z udzielających wywiadu osób: kanon książek dziecięcych i młodzieżowych właściwie pozostaje niezmienny przez lata. Dzieci czytały, wciąż czytają i pewnie czytać będą zawsze wiersze Brzechwy, Tuwima, powieści Nienackiego, Niziurskiego, Bahdaja, Montgomery, Ożogowskiej, baśnie braci Grimm, Andersena czy te z 1001 nocy, komiksy o Tytusie de Zoo. Cała ta podstawa kształtowania dziecięcej wyobraźni i przyszłych zachowań ludzi dorosłych pozostaje bez zmian. Bo przecież opowieści te zawierają wszystko, czego potrzebuje młoda dusza: tajemnicę, przygodę, humor, odrobinę grozy i smutku oraz naukę. A także zachętę do przeżywania każdej chwili z odwagą i czerpania z życia tego, co najlepsze.
Kilka oryginalnych opowieści zapamiętałam wyjątkowo dobrze, jak choćby wspomnienie Andrzeja Wajdy, który nie zawahał się stwierdzić, że brak zamiłowania do podręczników ocalił mu życie w młodości, czy zabawny fakt zakopania w lodach Antarktydy "Mistrza i Małgorzaty" przez Marka Kamińskiego.
Podczas lektury "Co czytali sobie kiedy byli mali" pewne elementy mnie zaskoczyły. Przede wszystkim to, że kilka osób czytało we wczesnym dzieciństwie takie książki, jak Trylogia Sienkiewicza, czy nawet "Pana Tadeusza". Mnie również te książki są bliskie i czytałam je kilkakrotnie, ale przecież nie w wieku ośmiu czy dziesięciu lat. Ciekawe jest również to, w jaki sposób czytelnicy postrzegają ilustracje książkowe: niemalże dla wszystkich są one niezbędnym uzupełnieniem treści i ciekawą formą wprowadzenia w świat dziecka obrazu oraz zaprojektowanie tego, jak będzie ono w przyszłości odbierać sztukę.
 
Gorąco polecam tę książkę, w której treść pięknie współgra z formą. Wydanie jest wyjątkowo atrakcyjne wizualnie: prawie na każdej stronie można znaleźć zdjęcia okładek starych wydań klasyki dziecięcej i młodzieżowej, odnajdując między nimi te, które się również posiadało bądź czytało i zatopić się we wspomnieniach.
Ja dałam się porwać tej książce całkowicie :-)
To była bardzo przyjemna podróż wehikułem czasu ...
 
 
 
 

 

wtorek, 17 czerwca 2014

O geniuszu, który podarował kobietom siłę


Moda to, obok literatury, historii i kultury Francji, jedna z moich wielkich pasji. Fascynują mnie wielcy kreatorzy i ich historie, często burzliwe i przypominające walkę. Lub nawet rewolucję. Bo przecież czym innym, jak nie rewolucją, są nowoczesne eksperymenty w dziedzinie mody i historii ubioru? Czym innym, jak nie nieustanną walką i przedzieraniem się przez sztywne normy i konwenanse, jest wprowadzanie do szaf kobiet i mężczyzn nowych, często szokujących, ubiorów i dodatków? Jestem pełna podziwu dla tych największych, dla tych, komu moda zawdzięcza najwięcej. I komu my, kobiety, zawdzięczamy wolność i swobodę.
Dzisiaj napiszę kilka słów o projektancie-geniuszu, który w historii mody zapisał się złotymi zgłoskami, a kobietom dał siłę i władzę:





 
 
Nazywał się Yves Henri Donat Mathieu Saint Laurent.
Cały świat zna go jako Yves Saint Laurent i tak też nazywa się Dom Mody, który stworzył i który prowadził przez wiele lat. Urodził się w Algierii, ale w wieku 17 lat przeprowadził się do Francji i odtąd tam było jego miejsce. Karierę zrobił bardzo szybko, bo już mając 21 lat został dyrektorem domu mody Dior. Tyle o faktach biograficznych. A teraz poznajmy artystę.
 
Na moją dzisiejszą recenzję składać się będą dwa elementy, ponieważ w ostatnim czasie miałam okazję obejrzeć w kinie film "Yves Saint Laurent" w reżyserii Jalila Lespert oraz przeczytać "Listy do Yves" autorstwa jego życiowego partnera, jakim był Pierre Bergé.



 

Idąc do kina na film o znanym artyście, którego sztukę podziwiam, czy czytając książkę jemu poświęconą, spodziewam się tego artystę zobaczyć, lepiej poznać i zrozumieć jego twórczość. Zdaję sobie sprawę, że elementy biograficzne też są w takim obrazie potrzebne, gdyż bardzo często wydarzenia z życia osobistego miały niemały wpływ na tę właśnie twórczość i osobę tę ukształtowały, jednakże w tym wypadku zarówno reżyser filmu, jak i autor książki, zawiedli mnie zaburzając proporcje zawodowe i osobiste, na korzyść tych drugich.
Czym to zostało spowodowane? Być może chęcią zaszokowania publiczności burzliwym życiem artysty i jego trudną codziennością? Może twórcy filmu i autor książki stosują metodę, że tym, co teraz przyciąga odbiorcę, jest wyłącznie skandal? Mam wrażenie, że dzisiejsza sztuka odchodzi od swego pierwotnego założenia i niebezpiecznie zbacza na ścieżki sensacji.
Oglądając film "Yves Saint Laurent" na próżno czekałam na sceny podobne do tych z "Coco Chanel". W filmie poświęconym Chanel można zobaczyć mnóstwo scen, w których widz wyraźnie widzi jej proces tworzenia, jej inspiracje (fantastyczna jest przecież scena, kiedy Coco obserwuje nad brzegiem morza rybaków wyławiających sieci; ubrani są oni w bluzki w biało-niebieskie paski, który to wzór stał się później znakiem rozpoznawczym jej kolekcji), jej zaangażowanie w tworzenie tego, co do dzisiejszego dnia nosi cały świat.
W filmie o Saint Laurent tego niestety zabrakło. Szkoda. Bo przecież Yves był geniuszem, tytanem pracy, całkowicie pochłoniętym tworzeniem nowych kolekcji. To przecież on ubrał kobiety w skórzane marynarki, garnitury, podarował im dzwony i platformy. Jakże prawdziwym jest stwierdzenie Pierre'a Bergé, który napisał w swej książce:
 
"Jeśli Chanel dała, jak to się mówi, wolność kobietom, Ty dałeś im władzę."
 
W filmie "Yves Saint Laurent" nie zobaczymy artysty. Zobaczymy natomiast jego życie prywatne, jego wybuchowy temperament i homoseksulane związki.
Co zasługuje natomiast na uwagę i pozytywną opinię, to gra Pierre'a Niney, który wcielił się w wielkiego kreatora mody po mistrzowsku oraz kilka scen, które pięknie obrazują wolność artysty. Scena pierwszego pobytu Yves'a i Pierre'a w Marakeszu i szalona jazda motocyklem przez dzikie tereny wprost emanuje całkowitym poczuciem swobody i luzu.
Dzięki filmowi dowiedziałam się też kilku istotnych faktów z życia projektanta, o których wcześniej nie słyszałam, jak na przykład pozwanie do sądu domu mody Dior i wygranie procesu czy też bardzo bolesny i tragiczny wpływ wojny francusko-algierskiej na jego wrażliwą osobowość, co przypłacił pobytem w klinice psychiatrycznej i długim leczeniem.
 
"Listy do Yves" to niewielki zbiór listów pisanych do artysty już po jego śmierci. Autorem tychże listów jest Pierre Bergé, wieloletni partner Saint Laurent i współzałożyciel jego domu mody. Listy napisane są chaotycznie i również niewiele dowiemy się z nich o Yves - projektancie. Sporo w nich natomiast urywanych fragmentów burzliwego życia osobistego, niewypowiedzianego wcześniej żalu i pretensji, wiele fragmentów, które mówią o uzależnieniu Yves'a od narkotyków i leków, o jego zdradach, gwałtownych wybuchach i burzliwych kłótniach.
Cóż, to przecież prawda ogólnie znana, że wielcy artyści i geniusze bardzo często są ludźmi wybuchowymi, o gwałtownym temperamencie, często nie potrafią odnaleźć się w codzienności i uciekają w używki bądź zamykają się w sobie, tak jakby tkwiąca w nich potężna siła geniuszu zawładnęła nimi całkowicie i nie pozwalała im już na zwykłą, normalną egzystencję i nawiązanie bliskich relacji z innymi. Geniusze często wydają się egoistami, tak bardzo tkwiąca w nich siła zmusza ich do koncentracji na sobie i swojej twórczości. Tak było również z Saint Laurent - był chorobliwie nieśmiały i trudno nawiązywał więź z drugim człowiekiem; animuszu dodawał sobie poprzez różne "wspomagacze" i "ośmielacze". Ale niezaprzeczalnie był jednym z największych kreatorów mody XX wielu. Moim zdaniem, obok Coco Chanel, największym. Był wizjonerem i miał odwagę swoje wizje przekuwać w czyn. I mimo, że minęło już 6 lat od jego śmierci, jego praca owocuje nadal, gdyż, jak to powiedział Pierre Bergé:

"Jestem pewien, że dziś życie Yves'a Saint Laurent trwa w dalszym ciągu. Był artystą, a czas artystów nie jest taki, jak innych ludzi. Odradzają się poprzez swoje dzieło, które nam towarzyszy."
 
 
Czy znajdzie się kiedyś ktoś, kto udźwignie ciężar pokazania jego dorobku artystycznego? Ktoś, kto zostawi z boku skandale i orientację seksualną i skoncentruje się na przedstawieniu tego, co Saint Laurent kochał najbardziej, czyli na perfekcyjnym wizerunku kobiety?
 
 
 

sobota, 7 czerwca 2014

"Nawet najczarniejsza chmura ma srebrne brzegi", czyli o pewnym magicznym wieczorze


Tak się złożyło, że czytając po kolei wszystkie części Jeżycjady, dotarłam do "Noelki" i dzisiaj będzie właśnie o niej. Za oknem lato, upał od rana, weekend zapowiada się wspaniale i gorąco, ale ja przeniosę Was na chwilę w pewien deszczowy, grudniowy dzień. Wybaczcię, proszę, tę nieoczekiwaną zmianę otaczającej aury, gdyż ona będzie tylko na zewnątrz. Treść będzie ciepła:





 
 
"Noelka" jest siódmą częścią Jeżycjady i zdecydowanie różni się ona od części wcześniejszych. Przede wszystkim mamy tutaj duży przeskok czasowy. Otóż autorka przenosi los swych bohaterów już w lata dziewięćdziesiąte. Cała akcja zaś toczy się jednego tylko wieczoru. Jest to wieczór wigilijny 1991 roku.
Ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie na scenę całkiem nowej bohaterki, Elki, dzięki której spotkamy ponownie dobrze znane nam osoby z poprzednich części cyklu.
Elka jest inteligentną siedemnastolatką, rozpieszczoną jedynaczką mieszkającą z ojcem, dziadkiem i bratem dziadka. Ci trzej mężczyźni przez całe życie Elki spełniali wszystkie jej życzenia i nasza bohaterka wyrosła w przekonaniu, że tak będzie zawsze. Że wszyscy mężczyźni na świecie będą tańczyć tak, jak ona im zagra. Ale nadszedł w jej życiu taki dzień (wszak Elka dorasta), który bardzo boleśnie uświadomił ją, w jakim była błędzie. Otóż Elkę zafascynował pewien chłopak poznany na kursie komputerowym. Chłopak jest nonszalancki i niepokorny, jeździ na harley'u davidsonie i na prośbę Elki zgadza się zabrać ją na wycieczkę tymże motocyklem właśnie w Wigilię. Elka czeka zatem od rana z nosem przyklejonym do szyby mokrej od kropel deszczu, ale ten wyczekiwany intrygujący chłopak wciąż się nie pojawia, co wprawia ją w paskudny, zdecydowanie nie wigilijny, nastrój.
Dodatkowo dziadek Metody i jego brat Cyryl zapraszają na domową wigilię przypadkowo spotkaną dawną znajomą, malarkę sprzedającą swoje obrazki pod rondem Kopernika. Aby jeszcze dolać oliwy do ognia, tata Elki, do tej pory samotnik spędzający całe wieczory przed komputerem i pogrążony w pracy, oznajmia, że wybiera się tego wieczoru z wizytą do pewnej znajomej...
Tego już jest zdecydowanie za dużo dla zepsutej jedynaczki. Postanawia ona dać wyraz swego buntu i zrezygnować z rodzinnego wieczoru oraz odnaleźć tajemniczego, wyczekiwanego Baltonę. Udaje się w tym celu do znajomej z prośbą o jego adres.
I teraz dajmy losowi przeprowadzić to, co sobie już dawno w swoich tajemniczych planach zamierzył. Otóż poszukiwania Baltony doprowadzą Elkę do pewnej kamienicy przy ulicy Noskowskiego, w której to pozna Tomcia Kowalika, nam bardzo dobrze już znanego i lubianego od czasu "Kłamczuchy". Tomcio nie jest już oczywiście zasmarkanym sześciolatkiem, wymyślającym zabawne wierszyki, lecz młodzieńcem pomysłowym i zaradnym, który ma ciekawy pomysł na biznes. Do tego pomysłu potrzebna jest mu jeszcze towarzyszka płci żeńskiej...
Jak łatwo się domyślić, Elka i Tomcio spędzą ten wieczór wigilijny razem, odgrywając rolę Gwiazdora i Aniołka i wspólnie odwiedzą wiele ciekawych i barwnych domów.
Dla czytelnika jest to spacer nostalgiczny i wspaniały, bowiem wraz z Elką i Tomciem, odwiedza domy prawie wszystkich postaci poznanych we wcześniejszych częściach "Jeżycjady".
Spotkamy więc ponownie artystyczną rodzinę Żaków-Hajduków-Kołodziejów (i tam właśnie spotkamy owego tajemniczego Baltonę), odwiedzimy przytulne gniazdko Anieli i Bernarda, zajrzymy do profesora Dmuchawca i ogrzejemy się jego życiową mądrością, natkniemy się przypadkowo na Geniusię, czyli Aurelię Jedwabińską, a przede wszystkim zasiądziemy znów do stołu w najbardziej otwartym, przepełnionym humorem i zrozumieniem, mieszkaniu Borejków.

Co urzeka mnie najbardziej w "Noelce" i sprawia, że jest to jedna z moich ulubionych części?
Małgorzata Musierowicz jest mistrzynią w zawieraniu bogatej treści w niewielkim objętościowo tekście. Jej książki rzadko przekraczają liczbę 200 stron, a przecież są bardziej przepełnione życiem i mądrością, niż niejedna "cegła". To sprawia, że jej powieści czyta się tak, jakby się rozmawiało z przyjacielem.
W "Noelce" autorka rezygnuje z wielorakich zwrotów akcji i bogactwa fabularnego na rzecz lepszego poznania charakterów i specyfiki bohaterów. Za każdym razem, czytając ten piękny opis wigilijnego wieczoru, z przyjemnością zanurzam się w jej klimat i z uśmiechem na ustach poznaję lepiej moich ulubionych bohaterów. Bo w "Noelce" można ich chyba poznać najlepiej.

Kim jest Terpentula i jaki wpływ miała ta dziwna staruszka na los dwóch samotnych mężczyzn oraz także na los Elki i jej egoistyczny charakter?
Kogo przyprowadzi na wigilijną wieczerzę Gabrysia wraz z Pyzą i Tygryskiem?
Kim okaże się przyszła teściowa Idy?
Jaki temat ma szopka w kościele Dominikanów?
I wreszcie - kim jest tajemnicza wybranka Grzegorza Stryby, ojca Elki?

O tym wszystkim dowiecie się, czytając "Noelkę", jedną z najcieplejszych książek, jakie czytałam.
Pomimo panującej za okładką zimy.