Będąc w październiku w Krakowie z okazji Targów Książki, odwiedziłam Targowisko Staroci odbywające się tradycyjnie w każdą niedzielę. Całkiem spory obszar, na którym na różnych stoiskach znajdują się takie skarby jak: stare meble, ubrania-retro, tchnące historią pocztówki, wspaniała biżuteria dotknięta patyną, dekoracje do domu i obejścia, skórzane torby jakby żywcem wyjęte z opowieści o niezwykłej czarodziejce Mary Poppins, akcesoria niezbędne w każdej damskiej torebce, jak lusterka, puderniczki i wiele, wiele innych przedmiotów z duszą. Mnie jednakże zawsze najbardziej przyciąga zwykły, ogromny stół. Ale za to z jakże niezwykła zawartością: stosami zabytków, które wypełnione są jednym z najwspanialszych wynalazków ludzkości: drukiem.
Wyprawę zaliczyć muszę do udanych, bo chociaż przemarzłam do szpiku kości, to jednak łupy wygrzebane na tym wielkim stole wypełnionym stosami książek, były tego warte. Kupiłam sześć i zapłaciłam za nie całe ... sześć złotych. A są wśród nich prawdziwe perełki, jak choćby: Paweł Jasienica "Trzej kronikarze", czy też bliski memu lokalnemu patriotyzmowi "Bydgoski wrzesień".
Prawdziwa kopalnia złota. Naprawdę zazdroszczę mieszkańcom dawnej stolicy tego wspaniałego miejsca, na którym odnaleźć można skarby historii pisanej.
Dzisiaj opowiem w kilku zdaniach o jednej z nich, opatrzonej znakiem jakości zapowiadającym wspaniałą ucztę literacką, czyli symbolem Klubu Siedmiu Przygód:
Znak Klubu Siedmiu Przygód plus miejsce akcji, czyli moja ukochana Francja, spowodowały, że nastawiłam się na wspaniałe chwile podczas lektury oraz zaostrzyły mój apetyt na ciekawą przygodę przeżywaną wraz z bohaterami.
Czy jednak lektura potwierdziła te przypuszczenia?
Historia zaczyna się naprawdę obiecująco. Otóż główny bohater, Francois (zwany przez przyjaciół Bez Atu, które to imię występuje w oryginalnym tytule opowieści), syn adwokata Sądu Najwyższego, pakuje walizkę i wybiera się do rodzinnej posiadłości, zamku Kermoal, położonego w przepięknej Bretanii, konkretnie w departamencie Finistere. W tym momencie w mojej duszy zgodnie zagrały wszystkie struny poruszone samą nazwą i skojarzeniami z nią związanymi.
Bowiem Finistere jest najdalej na zachód położonym punktem Francji, a jego nazwa pochodząca z łaciny (Finis Terrae) znaczy ni mniej ni więcej, jak Koniec Świata.
Czyż można wyobrazić sobie bardziej intrygujące i tajemnicze miejsce dla osadzenia akcji powieści przygodowej?
Francois przyjeżdża do Zamku Kermoal, gdzie tradycyjnie spotyka się z zarządcami majątku, państwem Jaouen oraz ich synem, który od lat jest jego serdecznym przyjacielem.
Od pierwszych chwil pobytu w tym dobrze sobie znanym od dzieciństwa miejscu, Bez Atu dostrzega dziwne, jakże inne od dotychczasowego, zachowanie Jean-Marca i jego rodziców.
Już pierwszej nocy ma okazję zaobserwować, co takiego jest przyczyną ich niepokoju oraz obiektem cichym głosem opowiadanych historii.
Otóż każdej nocy, dokładnie o północy, po dziedzińcu zamkowym przechadza się koń-widmo, którego doskonale słychać, lecz nie widać ...
Francois, zaintrygowany niesamowitym zjawiskiem, postanawia wyjaśnić tajemnicę i rozwiązać zagadkę rumaka i stukotu jego kopyt.
W tym celu odwiedza miejscowego proboszcza, znawcę legend regionalnych i historii zamku.
Dowiaduje się od niego bardzo ciekawych faktów, które pomogą rzucić światło na mroki zagadki i będą pierwszym krokiem do poznania prawdy. W trakcie jej rozwiązywania, Bez Atu będzie musiał zmierzyć się z niebezpiecznym przeciwnikiem, który ma nad nim znaczną przewagę: zna więcej szczegółow na temat samej tajemnicy i jej wartości.
Książka "Widmo w Zamku Kermoal" rozczarowała mnie bardzo. Mój apetyt na ciekawą historię, barwnych bohaterów i zawiłości zagadki, został nawet nie pobudzony, o zaspokojeniu go nie wspominając.
Bohaterowie opowieści to postaci bez ducha i cech charakterystycznych i pozostają tacy od początku do końca. Dialogi między nimi są płytkie i pozbawione wszelkiej energii, błyskotliwości czy oznak humoru. Wydaje mi się, że autor, Boileau-Narcejac, miał pomysł na historię, ale nie potrafił jej rozbudować i poprowadzić w ciekawym dla czytelnika, kierunku. Nie potrafił nawet włączyć czytelnika w nurt rozgrywających się wydarzeń, co przecież powinno cechować dobrą powieść przygodową. Co prawda, pojawiają się kilkakrotnie, wprowadzane z marszu bez dbałości o detale, nowe, urozmaicające historię elementy, takie jak: zapomniana kaplica, zraniony nieznany mężczyzna, czy też tajemnicze ślady. Są one jednak zaledwie zarysowane, pozbawione bardziej szczegółowego opisu i wdrożenia w przebieg akcji.
Brakuje mi także tej, tak lubianej przeze mnie, otoczki wokół samego opowiadania, czyli lokalnych smaczków, ciekawostek na temat kultury, przyrody, czy wspaniałej francuskiej kuchni.
Szkoda, bo przecież koń-widmo przechadzający się po zamkowym dziedzińcu na Końcu Świata to temat wdzięczny, intrygujący i dający wiele pola do wyobraźni. Niestety, tutaj kompletnie nie wykorzystany. To jest chyba pierwszy przypadek, w którym znak Klubu Siedmiu Przygód nie spełnił pokładanego w nim oczekiwania. Wielbiciele dobrych książek przygodowych, zawiodą się zapewne na lekturze, tak jak zawiodłam się ja. Chociaż być może, z racji mojego zawodu i zainteresowań, mam zbyt wielkie wymagania co do książek, których akcja toczy się na francuskiej ziemi. Tak samo było przecież z "Podróżą do miasta świateł" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, którą to pozycję uważam za dużo, dużo słabszą od świetnej "Cukierni pod Amorem". Ale o tym innym razem, bo to przecież zupełnie inna historia ...